Śmiertelnie chory
Mirek szedł do przychodni uporządkować papiery, wkurzony serdecznie: – Ja umieram, a oni się czepiają jednej literki, czy czegoś tam. Urzędasy cholerne!
Miał jeszcze miesiąc, góra dwa życia….
Jeszcze raz wrócił do ostatnich wspomnień. Jak wszystko się zmieniło… Wiadomość – ten straszny wyrok śmierci na niego – rozeszła się szybko. I w ciągu tygodnia zaledwie stracił wszystko… Tak mu się przynajmniej wtedy wydawało. Najpierw odeszła narzeczona, z którą jesienią mieli się pobrać i niecały tydzień po tym zobaczył ją w ramionach przyjaciela… Co dziwne, wcale tego nie odczuł, więcej – ku swojemu zdumieniu zdał sobie sprawę, że wcale pięknej Halusi nie kocha ! A przecież jeszcze chwilę przed tym był pewny, że ta słodka modelka jest jego miłością…
Potem wyrzucili go z pracy pod pierwszym lepszym pretekstem. Zajęcie było co prawda nudne, ale dobrze płatne. Pracował po kilkanaście godzin a oni… jak niepotrzebnego śmiecia…
I w końcu jego przyjaciele… to zabolało najbardziej – raptem wszyscy przestali mieć czas. Wokół Mirka zrobiło się pusto.
Sprzedał apartament i wrócił do Miasteczka, do swoich… Tu znowu czekało go kilka niespodzianek – najpierw Ewa – kiedyś szara myszka, na którą nie zwracał uwagi – teraz ładna, zadbana kobieta. Gdy dowiedziała się o wszystkim, odważyła się powiedzieć, że go kocha, że kochała od dawna… I choć miał wyrzuty sumienia, że rozpoczyna coś na chwilę tylko, nie potrafił jej się oprzeć. I teraz już wiedział, że właśnie takiej kobiety szukał, o takiej marzył.
Przyjaciele z Miasteczka – choć w głupocie swojej zaniedbał ich – przyjęli go z otwartymi ramionami, a jeden z nich załatwił mu pracę – w podstawówce. Mirek zaczął uczyć chemii. I to był największy szok dla niego!
Właśnie ta praca okazała się jego pasją. Pensyjka była marna, ale ileż radości, spełnienia! Do tego wszystkiego mieszkanie w dużym, starym domu, z ojcem, okazało się znacznie lepsze niż hałaśliwy warszawski apartament. A praca w ogrodzie okazała się czymś bardzo zajmującym.
Tak – myślał – tacy głupcy jak ja powinni umrzeć. Jak mogłem być tak ślepy? I jeszcze wydawało mi się, że jest wspaniale. Za czym ja goniłem? Pieniądze? W domu ich nie brak. Co mnie poniosło do Warszawy? Czego chciałem? Kariery? Bycia kimś? Nudnej, wielogodzinnej pracy? Pięknej modelki za żonę? Bywania na męczących przyjęciach i snobistycznych wystawach? „…brylanty, bażanty, smakołyki wprost do ust…” – mignął mu w głowie fragment jakiejś piosenki – uśmiechnął się gorzko. Przed odebraniem wyniku modlił się gorliwie:- Boże daj mi jeszcze jedną szansę! No, niestety.
Jednak coś Bóg mu dał. Tak rozmyślając, doszedł w końcu do przychodni. Coś tam powiedział, dał te nieszczęsne papiery – wszystko mechanicznie – i raptem coś zazgrzytało.
Kobieta w białym fartuchu coś mówiła, ale gdy dotarło to do niego, akurat ucichła. Spojrzał wyczekująco: – Przepraszam, zamyśliłem się.
Proszę za mną – odpowiedziała uśmiechając się delikatnie. Rozeźlony poszedł, mrucząc pod nosem, że pewnie dziesięciu lekarzy potrzeba do zmiany tej jednej literki i jakiegoś tam numerku czy czegoś. Za chwilę stał przed lekarzem i… zupełnie nie rozumiał co słyszy. Lekarz jednak cierpliwie powtarzał, aż dotarło…. Jest zdrowy! Pomyłka! Wyniki innego pacjenta! Takie samo imię i nazwisko, ulica Malinowa 1 zamiast Kalinowej 1, coś tam jeszcze… Oszołomiony usiadł, złapał się za głowę i dopiero po chwili wyjąkał: – Panie doktorze, dziękuję. Ta pomyłka to tylko cudny dar od Boga – a widząc jego osłupienie dodał: – Ja przedtem byłem śmiertelnie chory.