Się
Na początek scenka rodzajowa: właśnie wyszli goście. Jest po dwunastej, zaczął się poniedziałek. Garnek po fondue nie domył się w zmywarce. „Zostaw” – mówi mąż – „jutro się doszoruje”. I zabiera się do przekładania Bardzo-Ważnych-Papierów. Jest to niewątpliwie najodpowiedniejszy moment dla tej czynności. Byłabym ostatnią świnią, gdybym tak bardzo zajętego człowieka prosiła o posprzątanie.
Zresztą, widać wyraźnie, że on sam chętnie by się za to zabrał. Chęć działania kuchennego promieniuje wręcz z niego, otaczając go aureolą dobrej woli. Gdyby tylko sytuacja była inna, gdyby nie nieoczekiwane nadejście poniedziałku, czego, no chyba każdy przyzna, nikt się nie spodziewał po niedzieli, mogłabym spokojnie poleżeć na kanapie, a mój mąż posprzątałby wszystko sam. A tak… cóż, chcąc nie chcąc, musi zająć się przekładaniem papierów, Wiadomo-Jakiego-Znaczenia. Takie życie.
Rozmyślam sobie o tym, myjąc kieliszki, po czym zabieram się za zamiatanie podłogi. „Zostaw” – mówi mąż – „jutro się odkurzy”. Znacie to? Kojarzy wam się z czymś? Coś wam przypomina?
Jestem niedowiarkiem. W ciągu kilku lat prowadzenia domu nie zdarzyło mi się widzieć naczyń, które zobligowane koniecznością dziejową, same się zmywają. Ze wstydem muszę przyznać, że nie wierzę również w krasnoludki. Być może dlatego, że posiadam oboje rodziców i nie mam na imię Marysia, nigdy się nie pojawiły. Fakt, nie trzymam w domu zwierząt gospodarskich, którym należałoby pleść grzywy, ale mimo to sądzę, że miałabym dla domowych skrzatów trochę roboty.
Na przykład takie pranie. „Nastaw pranie” – mówię. „Nastaw pranie” – mówię następnego dnia. „Nastaw pranie” – mówię dwa dni później. Czwartego dnia brudne ciuchy wypełzły z pralki i zaanektowały część podłogi w łazience. Cholerne krasnoludki znów nawaliły. Nastawiam pranie. Mąż jest rozczarowany. Właśnie dojrzał do tego, żeby samemu się za to zabrać, a tu nagle „się” pranie nastawiło. I jak tu wykazać dobrą wolę w tak niesprzyjających warunkach…!
Przeczytałam w pewnym tygodniku, że w katolickim portalu internetowym ksiądz udziela wiernym porad życiowych w różnych kwestiach, np. aby z okazji Wielkiego Postu mężowie pomagali swoim żonom w „ich pracach domowych”. Fakt, lektor od niemieckiego ostatnio sporo zadaje. Odmieniam te czasowniki zwrotne i odmieniam, zamiast jak normalny człowiek wciągnąć się w akcję jakiejś pasjonującej telenoweli, a mąż mi kompletnie nie pomaga, bo z niemieckiego noga…
Bo cóż to znaczy „moje prace domowe”? Moje małżeństwo funkcjonuje na zasadach w pełni partnerskich. Nikt mnie nie zmusza do sprzątania w mieszkaniu. Po prostu nie lubię widoku pajęczyn zwieszających się z sufitu, chociaż oczywiście rozumiem, że dla innych może to być widok bardzo malowniczy i nastrajający romantycznie. Nie twierdzę, że aby docenić uroki mieszkania w zaniedbanym średniowiecznym zamku, trzeba należeć do rodziny Addamsów. Ja na przykład odkurzam, bo lubię, kiedy jest czysto. Po prostu robię to dla siebie.
Podobnie ze zmywaniem. Być może biologa zainteresowałyby tajemnicze formy życia, rozwijające się w zlewozmywaku pod koniec drugiego tygodnia zalegania w nim brudnych naczyń. Moje doświadczenia z pleśnią zakończyły się jeszcze w podstawówce, a teraz, no cóż, zakup mikroskopu jest kuszącą perspektywą, ale na razie trzymam ją w rezerwie. Póki co, zmywam. Nie jest to obowiązek, oczywiście. Mam po prostu ograniczoną ilość naczyń, a do jadania na papierowych talerzach jakoś się nie przekonałam. Mój wybór. Zmywam dla przyjemności.
Co do prania, sprawa jest bardziej złożona. Posiadam więcej ubrań niż talerzy, ponadto tekstylia są bardziej odporne na pleśń, tak więc teoretycznie pranie można odwlec w czasie. Jednakże mają one zadziwiającą zdolność rozprzestrzeniania się i zagarniania dla siebie coraz to nowych terenów, a ja na taką ekspansję reaguję dziwnie nerwowo, wychodząc z założenia, że taka na przykład wanna jest przeznaczona dla ludzi oraz, okresowo, dla karpia, a nie dla brudnej bielizny. Wobec tego piorę.
Nie jest to żaden przymus, bo dodatkową atrakcją jest przy tym dreszczyk emocji, gdyż pranie samo w sobie jest operacją dość niebezpieczną. Wszyscy doskonale wiedzą, że skarpetki do pralki wchodzą parami, a wychodzą osamotnione. Rozwieszając mokre pojedyncze skarpetki na sznurku, prowadzę rozważania egzystencjalne na temat wielkiej tajemnicy bytu, co, przyznam skromnie, bardzo przyczynia się do mojego rozwoju duchowego.
Myślałam kiedyś, że magiczne „się” działa bez względu na to, kto i w jakich okolicznościach je wypowie. Przeprowadziłam na tym polu szereg eksperymentów. Na przykład komunikowałam w piątek wieczorem „jutro rano się zmieni pościel w sypialni”. Zdanie, uważam, sformułowane bardzo precyzyjnie, zawierające wszystkie potrzebne okoliczniki czasu i miejsca, a jednak… nie działa.
Próbowałam je powtarzać przy jednoczesnym pocieraniu lampy, co, jak wiadomo, Aladynowi bardzo pomogło. W moim przypadku jednak nie było zadowalających rezultatów.
Oczywiście, świeża pościel nie jest niezbędnie potrzebna do życia. W ogóle pościel nie jest niezbędnie potrzebna, podobno gazety bardzo skutecznie chronią przed zimnem. Można też nie zmieniać pościeli latami i spać w masce gazowej. Zresztą, nie bądźmy tacy delikatni, w średniowieczu ludzie przykrywali się śmierdzącymi skórami zwierzęcymi, rojącymi się od pcheł, a byli ponoć zdrowsi niż my teraz. Po co ja szukam jakiś głupich wykrętów zamiast wprost przyznać, że zmieniam pościel, bo lubię. Wszystko wskazuje na to, że sprawia mi to przyjemność. Robię to dla siebie.
W partnerskim związku nie ma żadnego przymusu. Każdy robi to, na co ma ochotę. Czasem tylko po dniu spędzonym na ciągłym sprawianiu sobie przyjemności, takich jak sprzątanie, pranie, zmywanie, nie od rzeczy byłoby się zastanowić, czy aby nie grozi nam skrajny hedonizm. W końcu nie można tak żyć tylko dla siebie i ciągle dążyć do tego, żeby było przyjemnie.
Może warto czasem zająć się czymś, co nie sprawia aż takiej radości, na przykład poczytać, albo pouczyć się niemieckiego, choćby po to, żeby tak po prostu uświadomić sobie, że życie nie jest jedynie pasmem rozrywki, ale posiada również nieco ciemniejsze strony.