Są i tacy
Zmarł Kazimierz Górski. Wczytywałem się w reakcje na jego śmierć. Nie znalazłem złego słowa. Nawet zboczonych dociekań, czy nie był Żydem / ubekiem / faszystą. Człowiek uśmiechał się i robił swoje. I to jak robił! Bez zakładania, że w Polsce się udać nie może, ale i bez tromtadracji. Patrzył, jakich ma graczy, patrzył, jak grają inni, dopasowywał jedno do drugiego. Nie potrzebował nadętych min i arogancji jak inni, o wielkich gębach i leniwych tyłkach. Po prostu robił swoje, grał w prostą grę, gdzie w końcu chodzi tylko o to, by strzelić jedną bramkę więcej, niż przeciwnik.
Po co nam święci, więksi i mniejsi? Przecież nie po to, by nas, zjadaczy chleba, wprawiać w kompleksy. Ale po to, by pokazać, że można. Że to można, a tamtego nie trzeba. Że nie wszyscy przecież tak robią. A presja tego, że przecież wszyscy, jest olbrzymia. Pamiętam, jak syn opowiadał mi, co gadają w szkole. Trawka – jasne! Seks – no słuchaj, stary! A gdy wspomniał, że przeszedł się tam, gdzie typki zagadują przechodniów niedbale rzuconym „hasz?” (nie skorzystał z propozycji), kolegom wydłużyły się miny, bo w gadaniu byli mocni, że hej, ale tylko w gadaniu. Ale wszyscy wiedzieli, że wszyscy popalają. Dlatego tak ważni są ci inni, latarnie morskie na szlaku życia.
Gdy umarł Józef Tischner, też był serdecznie wspominany. Organizowano sesje na jego temat, instytucje nadawały sobie jego imię. A pewien góral (jeżeli dobrze pamiętam relację w Wyborczej) powiedział: „Był Józek, ni mo Józka. Porządny był chłop.” Jaki pomnik może być piękniejszy!
***
Jeżeli jednak o coś mam żal do trenera Górskiego, to za to, że tak niemiłosiernie wysoko zawiesił poprzeczkę. To były piękne dni: Polska wygrała grupę śmierci (Włochy, Argentyna), pokonała Brazylię, aktualne było hasło „Polak potrafi”, a ja miałem 20 lat… Przez ten sukces zaostrzył jednak ambicje i zatruł życie swoim następcom. W końcu nawet nie wychodząc z grupy jesteśmy w drugiej szesnastce świata, co wziąwszy pod uwagę, że dziś nawet z Trinidadem+Tobago niełatwo się uporać, nie jest takim złym wynikiem. Jedyna pociecha, że dla Brazylijczyków wszystko oprócz tytułu, to porażka. Ale za cztery lata może wreszcie ktoś Go przebije…
24 minuty nadziei
9 czerwca o 21:00 zasiadłem przed telewizorem, by delektować się polskim zwycięstwem nad wymagającym, lecz słabszym przeciwnikiem. Nadzieja moja trwała 24 minuty, może 80, w ostatnich 10 już zanikała. 90 minut, które wstrząsnęły Polską. Dlaczego? Oczywiście wiemy, że reprezentacja nie była najlepiej przygotowana, ale dlaczego tak szybko? Cztery lata czekania i 24 minut później po zawodach. O ile lepsze byłyby nasze nastroje, gdybyśmy najpierw wykonali zadanie domowe z Kostaryką, potem bohatersko legli z germańskimi hordami, a ewentualnie zarżnęli ostatni mecz.
Popatrzmy na Czechów. Też jadą do domu. Ale po pierwszym, błyskotliwie wygranym meczu, kibice widzieli ich w finale z Argentyną. Potem przegrali mecz z Ghaną, podobnie jak nasz z Ekwadorem wygrany na papierze, lecz zawalony na boisku. Z Włochami w drugiej połowie sami podawali do bramkarza, a ich napastnicy byli niezauważalni. Dziadostwo totalne. Ale mieli prawie tydzień świętowania. A u nas – kac od początku. I za cztery lata (jak wejdziemy) ta sama blokada, by nie przegrać 0:2 z niedocenianym przeciwnikiem. Ale może zużyliśmy już naszą porcję pecha?