Rachela
Rachela Gothelf była jedną z tych osób, o których po latach myśli się – ta miła starsza pani, którą odwiedzaliśmy w domu starców. Po chwili uświadamiamy sobie (właściwie bardzo często nie uświadamiamy sobie tego nawet po długiej chwili), że wcale tak często jej nie widywaliśmy. W ostatnim roku jej życia odwiedziliśmy ją może raz czy dwa, za każdym razem tłumacząc się mętnie, że w zeszłym miesiącu wirus, a w poprzednim praca. Wiedząc, że te tłumaczenia są bardziej obraźliwe niż nasza u niej nieobecność.
Rachela – osoba praktyczna – przed laty zdecydowała sie na Baycrest Jewish Senior Centre, bo stąd wszędzie bliziutko… Bliziutko do domu opieki, a stamtąd tylko krok do szpitala geriatrycznego – żadnych kłopotów dla rodziny, której zresztą Rachela prawie nie miała.
Do Baycrest zabrała ze sobą tylko łóżko ze starym, solidnym materacem i kilka drobiazgów. Stary komplet z jadalni okazał się zbyt duży na kuchenną wnękę, krzesła przeważały liczbowo ewentualnych gości, za radą więc Mani nabyła tzw. zestaw śniadaniowy z dwoma metalowymi krzesłami i stołem pokrytym laminatem. Za cały salon miała służyć niewielka ława i rozkładana sofa, na której od czasu do czasu nocował Jason, lub raz czy dwa do roku Miriam, której każda wizyta kończyła się wzajemnymi zarzutami: Miriam – że matka jest too Jewish (zbyt żydowska) i Racheli, że Miriam nie jest Jewish enough (wystarczająco żydowska)! Po czym kanapa pozostawała nierozłożona przez następne pół roku.
Zarzuty obu na tyle niedorzeczne, że żydowskość Racheli od nieżydowskości Miriam oddzielała przepaść pomiędzy światem już nieistniejącym, którego Miriam nie miała okazji i możliwości poznać, a światem dzisiejszym, w którym Rachela zawsze była outsiderem. Na pewno nie miały podłoża religijnego – Rachela nie miała wielkiego pożytku z religii. Żaden z Bogów nie sprawdził się, szczególnie w Oświęcimiu. Zorganizowanej religii poddawała się tylko na tyle, na ile było to konieczne i w zasadzie całymi tygodniami ograniczała się niemal całkowicie do używania windy szabatowej w dni świąteczne – z tego prostego powodu, że inna w te dni w Baycrest nie działała.
Przedmioty nigdy do niej naprawdę nie przyrosły. Dopóki spełniały swoją funkcję, były dokładnie tym, czym być powinny – przedmiotami do siedzenia, spożywania posiłków, przedmiotami do zdobienia ścian, co nie znaczy, że było jej obojętne, czym te ściany zdobi. Przywiązanie do przedmiotów nie było w zwyczajach Racheli Gothelf. Do bibelotów nie miała najmniejszego sentymentu, nie ukrywała zniecierpliwienia, kiedy Mania lub Ethel rok po roku obdarowywały ją durnymi wieszaczkami z widoczkiem na Morze Martwe czy świeczniczkiem z napisem „Pamiątka z Hajfy”. Izrael przestał dla niej istnieć w 54. Polska mogła równie dobrze zniknąć z mapy świata w 1942, od kiedy nie zostało w niej nic, co Rachela kochała. Stanowczo nie mogła sobie pozwolić na przywiązanie do miejsc, które były już tylko bólem.
W Baycrest, w słoneczne dni, wysiadują przed budynkiem bielutcy staruszkowie, kruchutcy jak figurki z porcelany. Pastelowe staruszki w beżowych spodniach z poliestru. Wszystkie z jednakową trwałą – prześwitującym barankiem w kolorze strawberry blonde (w każdy trzeci wtorek miesiąca przychodzi dziewczyna z salonu na Bathurst Street, bierze grosze i nie trzeba nawet ruszać się z mieszkania). Wystawiają do słońca poplamione wiekiem dłonie, oparte na główkach lasek, wyciągają żylaste nogi. Mania i Ethel od lat okupują ławkę przy drzwiach wejściowych. Nie umknie im obecność żadnego z odwiedzających. Tym bardziej nieobecność.
– Fuck! – rzuca Miriam pod nosem, nawigując z parkingu tak, by ominąć gwardię honorową.
– Havahju Myhiam!?
– Just great, Mrs. Lebowitz! And how are YOU?
– Oh, oh, oh…
Przeciskamy się pospiesznie między laskami i chudymi nogami do windy. Jak na złość jest sobota i winda staje na każdym piętrze. Ale uciekłyśmy Mani i jej opowieści o wnuku – ortodoncie Samuelu, który nic a nic nie chce się ustatkować, nicpoń jeden, na którego matka się skarży, że odkąd kupił to piękne mieszkanie w downtown, nie chce przychodzić na obiady do domu.
– Tak, tak, czuję ten ból – mruczy pod nosem Miriam, której syn nie był na rodzinnym obiedzie odkąd dostał dwa lata za sprzedaż narkotyków.
Później wysłucha od Racheli za bycie niegrzeczną wobec Mani. Rachela nie przepada za Manią i Ethel, ale czuje solidarność z tymi kobietami, z których każda, tak jak ona, spożywa samotnie śniadanie przy stole z laminatu. I obiad. I kolację. Każda z nich ma w części „salonowej” rozkładaną kanapę, rozkładaną niezmiernie rzadko, zdjęcia wnuków na mikroskopijnej etażerce. Maleńkie mieszkanka zorganizowane jak „tygodniowe” pudełeczka na lekarstwa. Co niedzielę wieczór przychodzi pielęgniarka środowiskowa i rozdziela do przedziałków z nazwami dni tygodnia na wieczku różowe, zielone, niebieskie pastylki. I tak płynie tydzień, od poniedziałku do piątku odmierzany tabletkami na ciśnienie, artretyzm, cukier, cholesterol, smutek, samotność. Na brak pamięci. I na pamięć.
Rachela siada czasem z Ethel i Manią na ławce przed wejściem. Ethel cicha i jękliwa – typ słuchacza, Mania – lider, prawdziwy surviver, każda część jej ciała, każdy organ to historia sama w sobie. Historia Mani cierpienia – jej wrzody, żylaki, cysty jak usprawiedliwienie wobec ciotek, wujów, babć i dziadków, sióstr, braci, kuzynów, którzy zginęli w Oświęcimiu i Przemyślu. Mania dozuje skrzepy, zatory i krwotoki. Mani porody – dramat w trzech aktach, wątroba Mani – powieść, w której Mania odzyskuje siebie z popiołów swojej rodziny – kawałek po kawałku.
Rzeczy zaczęły ubywać z życia Racheli tuż po śmierci Jakiera, Miriam wyprowadziła się, Racheli nie było wiele potrzebne. Nic nie miało jakiejś szczególnej wartości. Jakier nie był już pierwszej młodości, kiedy przyjechali z Izraela do Kanady. Nie było więc wielkiego żalu, kiedy trzeba było zredukować mieszkanie do kawalerki w Baycrest. Zbyt wiele stołów, kredensów, etażerek obróciło się za nimi w zgliszcza, by nadawać im znaczenie ponad to, czym były.
Co nagromadzone, poczęło łuszczyć się jak stara farba olejna. Warstwa po warstwie.
Wiedziała też, że w Baycrest pomieszka może 6-7 lat, a w następny etap nie zabierze ze sobą wiele, nawet z tego okrojonego gospodarstwa. W domu opieki nie będzie już sobie gotować, dostanie łóżko ortopedyczne, a posiłki będą jej przynosić na plastikowych tackach.
Rachelę powoli zaczynało ogarniać poczucie nieważkości. Przedmioty zaczęły zatracać ciężkość, nie chciały pozostawać na swoich miejscach, nie wiadomo skąd zaczęły wyskakiwać kanciaste taborety, szuflady najeżały się nożami, kubki się przewracały (dlatego od teraz musiały być plastikowe). Jedynie jej własne ciało stawiało coraz większy opór. Zadecydowano więc, że „najlepiej będzie” jeśli przeniesie się Rachelę do centrum geriatrycznego. Ciekawe, jak względne w życiu jest to, co „będzie najlepiej”.
Zanim się obejrzała, Rachela nie miała już nawet własnego obrazka na ścianie, bo nagle nie było już ścian, tylko kolorowe zasłonki wokół szpitalnego łóżka, przy którym co rano stawał denerwujący młody doktor w typie ortodonty Samuela.
– Jak się dzisiaj mamy?! – wołał entuzjastycznie na pół oddziału. – Wyglądamy kwitnąco!
Rachela zastanawiała się, co sprawia że ci ludzie wokół zachowują się jakby nie tylko ciało odmówiło jej posłuszeństwa, ale i rozum. Zdarzało jej się zapominać pewne rzeczy, spowolniały jej procesy myślowe, ale ciągle jeszcze była świadoma tego, że posiada imię i nazwisko, o czym bezczelny trzydziestoparolatek z kosmetycznie udoskonalonym uśmiechem zdawał się zapominać. Wiedziała jednak, że jeśli powie to Samuelo-podobnemu, to zostanie jej to poczytane za starczą złośliwość. Zostaną uniesione brwi, wymienione spojrzenia ponad i poza Rachelą:
– Widzisz, co z nią mamy? – powiedzą okrągłe oczy „Samuela” i wysunięta do przodu dolna warga.
– No cóż, czegóż można się spodziewać… – odpowie uniesiony kącik ust i wzniesiona pytająco brew Miriam.
Prawdę mówiąc, Rachela straciła grunt w tym świecie zdalnie wymienianych informacji bez słów ponad jej głową. Nie miała już energii, a i prawdę mówiąc nie widziała sensu by wywalczać sobie prawo bytu w rzeczywistości, w której nie miała już punktu zaczepienia. Otaczały ją gładkie ściany, urzędowe meble, pościel, plastikowe sztućce.
Zostało takie zdjęcie – 80 urodziny Racheli – kawałek tortu na papierowym talerzyku, jakiś napój w styropianowym kubku, okolicznościowa, plastikowa cerata na stole. Wszystko bezosobowe, nietrwałe, jednorazowe.
Rachela powoli traciła kształt – rozpływała się w tymczasowości. Kiedy zmarła, naturalne wydawało się, że pochowano ją w taniutkiej tekturowej trumnie (każdą inną sama Rachela uznała by za bezsensowny zbytek). Po czym przykryto ją betonową płytą, taką samą jak tysiące innych wokół na potężnym torontońskim cmentarzu Mount Sinai – płytą, która pozostała bezimienna, bo nikt nie zadał sobie trudu by umieścić na niej Racheli nazwisko.
Po pogrzebie rabin poinformował Miriam, że zgodnie ze zwyczajem niestosowne jest odwiedzanie grobu przez przynajmniej miesiąc. Pouczenie na tyle bezcelowe, że wiadome było, że już nikt nigdy nie odwiedzi grobu Racheli.
Co jakiś czas Miriam deklaruje, że rozsypie na jej grobie Jasona, (który przeżył babkę tylko o kilka lat). Byłoby to oczywiście niezgodne z prawem rządzącym tym miejscem – choć nie wiem czy prochy Jasona zaszkodziłyby sprawiedliwym torontońskim księgowym, ortodontom i radcom prawnym bardziej, niż hektolitry pestycydów pryskanych w trosce o murawę pokrywającą ich doczesne szczątki.
Nie ma jednak sensu odwodzić jej od tego pomysłu, który nie zostanie zrealizowany z tego prostego względu, że Rachela się zgubiła – nikt już nie pamięta, gdzie została pochowana.
Ilustracje autory
Zobacz też: Pusty talerz dla Jasona