Odkąd pamiętam – zawsze lubiłam zwierzęta, zwłaszcza psy. Już jako dziecko nawiązywałam przyjaźnie z całą rzeszą starszych pań, których mieszkania nierzadko przypominały zwierzyńce. Najbliższa sąsiadka miała dwa okazałe psy, kilka kotów i piękne, złote rybki w akwarium. W moim domu tolerowało się jedynie chomika, więc każdego dnia, zaraz po szkole, pędziłam do sąsiadki, aby… dzielić stół z jej czworonożnymi przyjaciółmi.

Dla mnie była to nie lada uciecha – siedziałam krzesło w krzesło z Morusem, zajadając sernik, którego okruszki Morus skwapliwie zlizywał z mojego talerza. Pamiętam też komentarze mojej mamy, która pojąć nie mogła, jak można sadzać psa przy stole, albo spać z nim w jednym łóżku… Jak można całować kota, pozwalać śwince sypiać w garnku (!), a przede wszystkim, jak można pozwolić zwierzętom rządzić całym swoim życiem? Złościłam się wtedy na mamę i stałam murem za psem i kotem, bo argumenty mojej rodzicielki po prostu do mnie nie trafiały.

Minęły lata. Mam teraz swoje dzieci, które zapewne już niedługo poproszą o czworonoga. Moje poglądy też nieco ewoluowały. Coraz częściej widzę rzeczy, które nie wydają mi się normalne. Otóż większość oszalałych na punkcie zwierząt ludzi uważa, że cały świat winien szaleć z nimi. Zapewne stracę kilku przyjaciół, ale powiem szczerze, że taka pełna zachwytów miłość należy się raczej naszym najbliższym, nie zwierzętom. Nie mówię tu o ludziach bezdomnych, czy tych, których jedyną rodziną jest pies lub kot. Ale żeby nie być posądzoną o bezpodstawną niechęć do psich „mam” czy „ojców”, przedstawię kilka obrazków z mojego życia, które sprawiły, że coraz częściej przyznaję rację mojej mamie.

Zacznijmy więc od mojej wizyty u starej przyjaciółki, a obecnie właścicielki pięknego bloodhounda. Już od progu wpada na mnie coś ogromnego, ciężkiego i prawie powala na podłogę. Szczeka przy tym tak potwornie, że nie mamy szans na rozmowę. Wreszcie uciszony siada u moich nóg i wszystko byłoby cacy, gdyby nie te… pocałunki. Bloodhoundy bowiem ślinią się strasznie i całą swoją oślizgłą radość zostawiają na ubraniu, rękach i policzkach właściciela. Lecz ja nie jestem właścicielem, więc dlaczego mam cierpieć?

Jeden obrazek galerii nie czyni, więc wspomnę tutaj moją inną znajomą, której urocza „sunia” na „dzień dobry” gryzła gości po nogach, lub po prostu zjadała im buty. Kiedyś zrobiło mi się nieswojo, bo może piesek wyczuwał w ten sposób nienajlepsze intencje odwiedzających jego panią ludzi?
I jeszcze jeden przykład. Na moim dawnym osiedlu mieszkała miła, gościnna rodzina. Byłoby świetnie, gdybym choć raz, odwiedzając ich, mogła usiąść w fotelu. Niestety, ten fotel zawsze zarezerwowany był dla Maxa, bo „to ukochane siedzonko naszego syneczka „. Syneczka? Przecież macie dwóch dorodnych synów, dlaczego mówicie tak o psie…?

Rozumiem, to wszystko z miłości. Ale gdzie kończy się miłość, a zaczyna szaleństwo? Z całą pewnością w Ameryce, w której mieszkam od paru lat. Jakiś czas temu, oglądając wiadomości, usłyszałam ciekawą informację. Oto mieszkańcy Kalifornii, tzw. obrońcy praw zwierząt, wystąpili z wnioskiem, aby nazwę „właściciel” zmienić na „opiekun”. Tak na wszelki wypadek, gdyby pieski poczuły się dotknięte. We wczorajszym wydaniu plotkarskiego magazynu Inside Edition inna wiadomość, a właściwie minireportaż o… hotelu dla zwierząt. Mowa jest o fryzjerze, piekarzu dla piesków, manikiurzystce i o panu, który za niemałe pieniążki sypia z psami w ich hotelowym apartamencie… Na zakończenie reporter z małym przekąsem pyta : „Może to niedyskretne, ale ciekawi mnie, ile psów miałeś dzisiaj w łóżku?” Zabawne…

A o psich burdelach słyszeliście? Tak, i o tym pomyśleli właściciele pieseczków nad Pacyfikiem. Skoro ludziom wolno, pieskom też się należy, po co mają ganiać po krzakach obce suczki i narażać pana na awanturę? A tak – pełna kultura, elegancko i dyskretnie. A że trochę kosztuje? Nie szkodzi. Pan zapłaci.

I jeszcze coś. Otóż robiąc niedawno zakupy w Old Navy, ulubionym sklepie moich dzieci, przez przypadek (?) zakupiłam dwie pokracznie uszyte koszulki, których dzieci, pomimo wszelkich starań, nie mogły na siebie wdziać. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy dostrzegłam wyszyty na metce małymi literkami napis: „doggie t-shirt”. Nie, nie ja się pomyliłam i nie pomylił się ten, kto powiesił t-shirty psie obok dziecięcych. Był to po prostu jeden z absurdów, do których zdolni są tzw. miłośnicy zwierząt. No bo skoro syneczek, to dlaczego ma nie nosić koszulki? Albo po prostu czysty marketing – gdzie dzieci, tam i psy, więc o czym my mówimy? A że rozmiar przeciętnego pieska zbliżony jest do dziecięcego, dlaczego nie powiesić bluzeczki w sekcji dziecięcej ? Absurd goni absurd. Niepojęte, jak można ze zwierząt robić gwiazdy Hollywood, skoro one pragną jedynie ludzkiej przyjaźni?

Ale zostawmy to. Bywają po prostu ludzie, którzy rekompensują sobie brak miłości ze strony innych bezkrytycznym podejściem do zwierząt. Albo w ten sposób manifestują swoją niechęć do rodzaju ludzkiego. Bo w gruncie rzeczy lepiej jest kochać, nawet głupio, niż nienawidzić. Dlatego też jestem w stanie zrozumieć te kalifornijskie ( i wszelkie inne) ekstrema. Ale nie chcę zrozumieć i zaakceptować właścicieli, którzy pozwalają swym ulubieńcom na rzeczy, które ja zabraniam swoim dzieciom. Skoro mój syn jest karcony za przesadne zaczepianie moich gości, dlaczego psy, kiedy ja jestem gościem, mogą na mnie szczekać (ja wiem, dziecko nie może…), podgryzać, ślinić, wylizywać mój talerz z niedokończonym deserem (bywały i takie, które domagały się piwa i nieproszone zanurzały nie bezwonny przecież jęzor w mojej szklance… i wszystko to ku radości właścicieli, ma się rozumieć). Dlaczego dziecko ma czekać pod toaletą przebierając nogami, bo pies gospodarza właśnie gasi pragnienie w muszli klozetowej?

Wiem, że moje słowa dotkną niejednego miłośnika zwierząt, ale nie chodzi o to, by ranić czyjeś uczucia. Szanuję zwierzęta i jestem za tym, by traktować je przyzwoicie, ale czasem mam wrażenie, że dla niektórych prawo zwierzęcia równa się ograniczeniu praw bliźniego. Jeszcze chwila i Max będzie wyprowadzał swego pana na smyczy, bo, jak mawiają, pies też człowiek. Proponuję zatem, aby zostawić ludziom to, co dla ludzi, a zwierzęta po prostu traktować po przyjacielsku, ale nie bezkrytycznie. Zapewniam, że to im wystarczy.


sierpień 2002