Dochodzi północ, siedzę od kilku godzin na obskurnym dworcu autobusowym linii Greyhound w Buffalo. Czemu tu siedzę sama, czekając na autobus do Toronto? O tej porze? Bo głupiej wymyśleć nie mogłam. Przeleciałam z Bostonu do Buffalo w półtorej godziny. Pozostałe 250 kilometrów do Toronto to godzinny przejazd z lotniska na dworzec autobusowy w Buffalo, potem trzy godziny czekania w poczekalni, dwie i pół godziny jazdy do Toronto, a potem jeszcze kolejna godzina, żeby dostać się do domu pod Toronto. Cóż, zawsze miałam skłonności do komplikowania sobie podróży…

Buffalo Bus Terminal nie odbiega wyglądem od tego rodzaju przybytków na całym świecie. Sinawe ściany, brzęczące jarzeniówki pod sufitem, potężny wiatrak mielący gęste od wilgoci powietrze. Choć muszę przyznać, że mimo obskurności istnieje tu jakiś „przemysłowy” porządek. Do tego panują tu wyraźnie demokratyczne stosunki, żadnych napuszonych krawaciarzy z laptopem pod pachą, czytających New York Times, żadnych all american families z trojgiem blond dzieci w koszulkach polo i golden retrieverem w czerwonej apaszce – ci polecieli samolotami, my zaś możemy się rozwalić na środku podłogi nie narażając na szwank image’u.
Na błyszczącej olejną farbą ścianie wielka czerwona strzała, a nad nią napis COFFEE SHOP. Bardzo chce mi się kawy. Coffee Shop okazuje się być wyszczerbioną dziurą w ścianie z lepiącą się ladą/parapetem. W maleńkiej pakamerze pyrkocze dzbanek z kawą, na prowizorycznym regale trochę torebek z chipsami i kilka przywiędłych kanapek owiniętych w plastik, na ladzie stos przykurzonych styropianowych kubków. Na wysokim stołku za ladą siedzi czarny chłopak w hawajskiej koszuli, ze złotym zębem i wielkimi, złotymi kołami w uszach. Klientów wita potężnym jak wrota uśmiechem i dudniącym „wassup mon?!” Domyślam sie, że kawa i kanapki nie są jedynym źródłem dochodu w tym lokalu. Być może jest na prowizji u dwóch typów opierających się smętnie o ladę.

Rzędy pancernych krzeseł, wbetonowanych w upstrzoną sczerniałą gumą do żucia posadzkę, z przyspawanymi pancernymi telewizorkami na żetony. Telewizorki mają po bokach klapki przypominające mi konie dorożkarskie; klapki chronią płacącego oglądacza przed darmowymi podglądaczami.

Dyskretnie przysiadam się do grupy starszych czarnych kobiet w dziwacznych nakryciach głowy (w ogóle wygląda na to, że autobusy – tak miejskie, jak dalekobieżne, są w Ameryce środkiem transportu głównie uboższej, a więc czarnej części społeczeństwa); jedna z nich ma czapkę baseballową oblepioną cekinami, druga szydełkowy kapelusik w kolorze wściekłego różu, trzecia coś w rodzaju czepka kąpielowego z frędzlami, czekają na nocny do Nowego Yorku. Trochę dalej, z tyłu, siedzi kilku „należących” do nich starszych mężczyzn w białych koszulach zapiętych pod szyję i zawiniętych do łokci rękawach. Wyglądają jak grupa z jakiegoś murzyńskiego kościoła. Zastanawiam się, skąd mogą jechać, ale nie śmiem zapytać. Ta w kapelusiku podróżuje z maleńką, nawet nie roczną dziewczynkę. Malutka, która wygląda jak filigranowa laleczka ubrana w miniaturowe Levisy, maciupeńkie Addidasy i bluzę Nike, wyjada ze stoickim spokojem chipsy z torebki.
Markowe ciuchy to miara statusu wśród Amerykanów z niższych, kolorowych warstw.

Jeden kąt poczekalni „zamieszkuje” grupka Amiszów, z całym gospodarstwem – koszykami, wiaderkami. Trzy zębate, pryszczate, może 16-letnie dziewczyny w batystowych sukienkach i staroświeckich czepkach na głowach, kilku wyrostków w słomianych kapeluszach, jednakowych spodniach z szelkami i koszulach w paski. Wtulona między węzełki i mondziołki kobieta w czerni, o okrągłej bezbarwnej twarzy, obok niej mąż, młody, ale starszy „stażem” od reszty chłopaków, bo w czarnym filcowym kapeluszu i z charakterystyczną rudą brodą, bez wąsów. Kobieta po chwili wyjmuje spod czarnej pelerynki dziwaczne niemowlę, które skończyła karmić, ubrane w czarne śpioszki, czarny kaftanik i czarny czepeczek.

Do niemowlęcia zaczynają gulgać radośnie dwie prostytutki, nie starsze niż 18–19 lat, siedzące w rzędzie za Amiszami. Zakończyły przed chwilą interesy z dealerami i paplają sobie beztrosko, popijajac hot chocolate ze styropianowych kubków. Wassup Mon przekomarza się z nimi, one nie pozostają mu dłużne, aż mothafucca zanosi się od śmiechu za ladą. Jedna z nich – monumentalna Afroamerykanka o potężnych udach, wyłaniających się z kusych dzinsowych szortów – górne partie równie imponujące i równie wyeksponowane – zagaduje coś do jednego z młodych Amiszów, ten nazbyt gorliwie zaczyna udzielać informacji, reszta słomianych kapeluszy gromadzi się wokół. Po chwili kąt Amiszów staje się centrum zainteresowania. Młodzi w szelkach prężą się jak koguty przed cycatymi dziewczynami, gangstas tracą na chwilę swój tępy wyraz twarzy i włączają się w przerywaną wybuchami śmiechu dyskusję, Wassup Mon wyłania się zza lady. Młode Amiszki chichoczą nie podnosząc głów znad książek trzymanych w rękach (Biblie?) .

Wśród tego demokratycznego tłumku przechadza się co jakiś czas policjant, sunie przez halę jak kulturysta na defiladzie. Zagaduje do dealerów, przystaje przy ladzie, wymienia uwagi z „bufetowym”. Spod krótkich rękawów koszuli munduru demonstruje ramiona granatowe od pokrywających je tatuaży. Do tego ogolony na łyso łeb… zastanawiam się, po czyjej stronie byłby gliniarz, jakby zaczęła się tu jakaś zadyma.

Pomiędzy rzędami i stertami tobołków co kilka minut prześlizguje się 13– 4-letni gangsta – charakterystyczny, rozkraczony chód, za szerokie galoty, ledwie trzymające się na wyłażących spod nich bokserkach, czarna chustka zawiązana do tyłu i typowy dla gangstas, nad wyraz tępy wyraz twarzy. Chciałoby się krzyknąć: – Do domu, gówniarzu, lekcji nie masz? Ale oczywiście nie zaryzykuję. Zresztą gdyby gangsta miał lekcje i dom, to by sie nie włóczył w nocy po stacji Greyhounda. Wciskam plecak głębiej pod krzesło i natychmiast wstydzę się tego gestu.
Za trzecim kursem orientuję się, że to wcale nie ten sam gangsta, tamten był czarny, a ten jest biały – to ten wyraz twarzy…

Ostatnie kilka dni spędziłam spacerując po okolicach Harvardu, gdzie każdy skwerek, ławka i kafejka okupowane są przez młodych ludzi. Ale o ile niezamożny student na stypendium może znaleźć się tranzytem na dworcu autobusowym w Buffalo, to ci młodzi pomieszkujący tutaj nigdy nie znajdą się w bliższym sąsiedztwie Harvardu.

Coraz bardziej muszę iść skorzystać… Ubikacja na drugim końcu poczekalni otwarta na przestrzał – kto nigdy nie widział północnoamerykańskich WC, ten nie wie, że ściany kabin zaczynają się w nich gdzieś w okolicach kolan, a drzwi mają po obu stronach luki szerokości palca. Tak jest w mallach handlowych i w eleganckich biurowcach. Tak też jest na dworcu autobusowym w Buffalo. Z tym, że w Buffalo cały kibel wykonany jest z nierdzewnej stali – kabiny, muszle klozetowe, nawet mętne, brudne lustro zrobione jest z polerowanego metalu.
Wysoko, pod sufitem, okno. Nie wychodzące na zewnątrz. Czyżby dyżurny ruchu miał wgląd na korzystających z tego przybytku podróżnych?
A skorzystać trzeba, bo ma się za sobą kilka kaw, a w perspektywie dwugodzinną jazdę i nie wiadomo jak długi postój na granicy. Omiatam wzrokiem halę poczekalni. Umiejscawiam potencjalnych nożowników, morderców i gwałcicieli i zmierzam chyłkiem do ubikacji. Nagle pojmuję „przezroczystość” dworcowego szaletu i dziękuję Bogu za tę amerykańską innowację. Moje nogi w kabinie widzi pewnie nawet kasjerka w końcu hali, a ja cieszę się słysząc donośny głos policjanta, konwersującego radośnie z potencjalnymi aresztantami.
Około północy zajeżdża na stanowisko autobus do Nowego Jorku, podnoszą się Amiszowie, i moja grupa „religijna” w dziwnych kapeluszach; okazuje się, że gangstas, którzy zdążyli się porozkładać na tobołkach, przynależą do nich. Babcie energicznie pokrzykują na małolatów, żeby ruszyli tyłki i pomogli przy bagażach.

Brudnawi obwiesie, których miałam za rezydujących tu bezdomnych okazują się być pracownikami Greyhounda. Błyskawicznie biorą się za sprzątanie autobusu i pakowanie tobołów nowych pasażerów. Potężny kierowca (również czarny) nie bawi się w konwenanse, głośno opieprza jedną z babć w kapeluszu, że na poprzednim odcinku trasy oddała niewłaściwy odcinek biletu. Babcia rozdziawia się na niego w przedziwnym narzeczu. Mam wrażenie, że znalazłam się na głębokim południu Stanów Zjednoczonych, a nie 20 kilometrów od granicy z Kanadą.
Babcie machają mi na pożegnanie i odjeżdżają w czarną noc do krainy dziwacznych kapeluszy, razem z gangstas, mężami w białych koszulach i maleńką dziewczynką w addidasach.

Poczekalnia pustoszeje. Zostają prostytutki i ja. Wassup Mon proponuje mi za darmo resztę kawy z dzbanka i zamyka na cztery spusty szczerbę w ścianie.
Tylko wiatrak szumi pod sufitem.
Zaczynam przysypiać, całe szczęście, że w końcu zajeżdża nocny do Toronto, mam nadzieję trochę się zdrzemnąć, bo w domu będę około trzeciej (nie będę, ale o tym jeszcze nie wiem), a rano do pracy.
Jedziemy przez ponure nocą Buffalo, staram się jeszcze nie zasnąć, bo za chwilę trzeba się wyładować na granicy, wyspowiadać gdzie się było, co się kupiło i dać się potrzeć w różnych miejscach papierkiem do wykrywania narkotyków. Nic nie wykryto, na granicy pusto, pasażerów w autobusie niewiele i gdyby nie Leticia, która podróżuje z Nowego Orleanu przez New York do kuzyna w Toronto, przeszlibyśmy naprawdę szybko, ale Leticia odmawia otworzenia torby podróżnej, bo jej się już raz zamek zepsuł i ona nie będzie ryzykować. Kierowca autobusu grozi, że ją zostawi na granicy, więc Leticia bluźniąc głośno postanawia jednak podjąć to ryzyko.

Wpadam do autobusu, rozkładam się na dwóch siedzeniach i przykrywam głowę kurtką, bo mam przeczucie, że spośród niewielu pasażerów Leticia wybierze właśnie mnie, by wyżalić się na kierowcę i straż graniczną.
Po chwili będę kląć swą głupotę, że nie zabrałam wtyczek do uszu. Nie przewidziałam tego, że niektórzy używają telefonów komórkowych nie tylko do komunikacji z rozmówcą po drugiej stronie, ale także z całym otoczeniem po tej stronie telefonu. Z pierwszego snu wyrywa mnie wrzaskliwy głos.
–  Jamal?!! Śpisz?! O, nie śpisz?! Tak, tak to ja, Leticia. Nie! No coś ty?! Jeszcze nie jestem w Toronto. Może za jakieś dwie godziny… Hej! Kierowco, o której będziemy w Toronto?! Cooo?! O wpół do trzeciej?! Jamal! On mówi, że będziemy o wpół do trzeciej. Dobra, idź spać. Pamiętaj, o wpół-do-trzeciej!!!

Przykrywam łeb dodatkowym swetrem. Nie mogę zasnąć. Po jakichś 20 minutach, kiedy już prawie, prawie…
–  Jamal!! Czy ja powiedziałam wpół do drugiej czy wpół do trzeciej?!
–  …
–  O! bałam się, że powiedziałam wpół do drugiej. Dobra, idź już spać, nie marudź!!

A ja mam już spanie z głowy. Równie dobrze mogę już zadzwonić do mojego starego, żeby się zbierał, bo znając go, dotarcie pustą autostradą do odległego o całe 22 km dworca autobusowego zajmie mu dwie godziny.

Mylę się. Zajmie mu dłużej.

Kiedy w końcu zostaję wypluta z wnętrza Greyhounda na torontoński bruk, okazuje się, że są wszyscy (jest oczywiście Jamal) oprócz mojego męża. Toronto Bus Terminal nie wygląda zachęcająco – kilku bezdomnych, paru taksówkarzy, którzy krążą wokół przez kilka minut, po czym znikają. Dziwacznie tak stać w centrum puściutkiego Toronto w środku nocy.
Zaczynam wpadać w panikę. Nie mogę się do niego dodzwonić. Płakać mi się chce. W końcu dzwoni komórka:
–  Stój tam i nigdzie się nie ruszaj! Jadę po ciebie taksówką!
–  Czemu taksówką, gdzie masz samochód?!
–  Zostawiłem na parkingu, bo się zgubiłem.
–  Jak się mogłeś zgubić w pustym Toronto?
–  Jak widać – mogłem.

Mógł.

Teraz mu się dostanie za Leticię, jej zamek od torby i Jamala. Taksówka zajeżdża z piskiem opon. Dłuższą chwilę zajmuje mu przypomnienie sobie, GDZIE zaparkował samochód. Ja cały czas mszczę się za Leticię.
–  Dawaj te kluczyki, bo jeszcze znowu się zgubisz i do jutra do domu nie dojedziemy.
–  A masz, jak jesteś taka mądra.
Okazuje się, że nie jestem taka mądra, bo chcę wyjechać z podziemnego parkingu WJAZDEM i jeszcze się wściekam, że mi się szlaban nie otwiera. Cofam z piskiem opon (zawsze chciałam pojeździć z piskiem opon po podziemnym parkingu), dojeżdżam do WYJAZDU, nie przestając się wydzierać. Ten szlaban też się nie otwiera. Nikogo nie widzę w budce. Usiłuję zmusić barierę do otwarcia jeszcze głośniejszym krzykiem. Nagle z głośnika nad szlabanem rozlega się głos z hinduskim akcentem:
–  Podjedź bliżej do szlabanu! Przestań wrzeszczeć i jedź już do domu, bo ja też chcę się trochę przespać!
Mój pasażer patrzy na mnie pełnym satysfakcji jadowitym wzrokiem.

Mijam po drodze mój biurowiec, w zasadzie mogłabym iść prosto do roboty. Do domu docieram przed czwartą, zwalam się na łóżko i momentalnie zasypiam. We śnie zjawiają się czarne babcie w kapeluszach i mothafucca zza lady.
– Przyjedziesz jeszcze? – pytają.
–  No jasne!

Ilustracje autory