Kolejny pierwszy sierpnia, kolejna rocznica Powstania, kolejne pytanie, czy było trzeba, czy było można, czy było wolno.

Niektórzy, zwłaszcza krytycy Powstania, zakładają milcząco (lub głośno), że można wyjąć Powstanie z historii II wojny światowej i wszystko zostanie mniej więcej takie same – jałtański podział świata, peerelowska niby-niepodległość, represje w pewnych granicach, lecz bez zniszczonej Warszawy i bez 150 tysięcy zabitych. Można dyskutować, co by było gdyby…, lecz powyższa wersja jest niewątpliwie błędna. Jak by wyglądał most Golden Gate po usunięciu jednego filaru? Zawaliłby się.

Po pierwsze, do powstania mogłoby dojść i tak, nawet bez decyzji dowództwa. Ci młodzi ludzie przez sześć lat czekali na możliwość bezpośredniej walki zbrojnej. Gdyby Rząd Londyński nie podjął decyzji, mogłoby jego kunktatorstwo zostać uznane za zdradę i mogłaby lokalna organizacja, jak niegdyś podchorążowie Piotra Wysockiego, wywołać powstanie na własną rękę. Przypomnijmy, że w maju polscy żołnierze po ciężkich walkach zdobyli Monte Cassino i idea przelania krwi za ojczyznę wisiała w powietrzu. Pod Monte Cassino również było jasne, że będzie to kosztować, dużo kosztować, lecz podkreślenie obecności Polski, tej Polski, wydawało się mieć swoją wartość. Tydzień wcześniej został wydany przez PKWN Manifest Lipcowy i było oczywiste, że decydują się przyszłe losy kraju. Postawowe decyzje dotyczące podziału stref wpływów zostały już podjęte, lecz nie były one jeszcze jawne, więc nawet jeśli wyczuwano zmianę nastawienia aliantów, można było mieć nadzieję odwrócenia sytuacji rzutem na taśmę. Poza tym Armia Czerwona z Ludowym Wojskiem Polskim w pełnym rozpędzie dotarła do Wisły i wyglądało, że Warszawa zostanie zdobyta tak, czy owak na dniach – tylko przez kogo, pod jaką flagą?

Czy powstanie mogło się udać? Udałoby się, gdyby powstańcy wyparli Niemców, przywitali nadchodzącą Armię Czerwoną i Ludowe Wojsko Polskie, a ci w imieniu Stalina wyrazili uznanie dla męstwa akowców, i oddali im władzę, wycofując poparcie dla PKWN. Pierwsza część planu byłaby może wykonalna, gdyby Rosjanie, a zwłaszcza Polacy zapomnieli wyhamować natarcie i rozbili niemieckie oddziały ułatwiając powstańcom opanowanie miasta. Druga część była trudniejsza. Dzisiaj wiemy, że spodziewanie się po Stalinie jakichkolwiek ludzkich odruchów, nie mówiąc o szlachetności, było naiwne, ale wtedy można było pomyśleć, że w końcu wszyscy chcemy pokonać Hitlera. Zatrzymanie działań na pół roku było jednak zaskakujące. W tym samym czasie wybuchło analogiczne powstanie w Paryżu, w zasadzie niepopierane ani przez aliantów, ani przez de Gaulle’a, które jednak ich sprowokowało do szybszego natarcia i triumfalnego wyzwolenia stolicy.

Był to końcowy okres wojny i olbrzymie ofiary były na porządku dziennym. Dziś tematem dla gazety jest pojedyncze uderzenie pięścią w nos przez osiłków pod dworcem – i tak jest z pewnością lepiej, lecz w ’44 rzezie spowszedniały. Weźmy takie lądowanie w Normandii. Było ono niezbędne dla pokonania Niemiec, zakończyło się też sukcesem, więc walka nie była bezsensowna. Ale ile kosztowało? Podczas lotniczego przygotowania ataku alianci stracili 12.000 ludzi. W samym dniu 6 czerwca zginęło 2500 żołnierzy alianckich. Na cmentarzach z czasu bitwy o Normandię leży około 78.000 Niemców, 18.000 Brytyjczyków, 9.000 Amerykanów, 5.000 Kanadyjczyków i 650 Polaków. Można było wszystko odstawić i pójść do domu, lecz nie zapominajmy, że każdego dnia Niemcy gazowali około 10.000 Żydów, a naukowcy Hitlera pracowali nad bombą atomową. Zwycięstwo było kosztowne, lecz niezbędne. W Powstaniu Polacy walczyli przecież o coś, jeżeli mówimy o niepotrzebnych ofiarach, to wspomijmy 17.000 Niemców poległych w zdobywaniu odpisanego na straty miasta.

Załóżmy, że powstanie jednak nie wybucha i Armia Czerwona przystępuje do zdobywania Warszawy. Według rozkazu Hitlera miasto zostaje zamienione w fortecę, Festung Warschau, bronioną za wszelką cenę. 27 lipca Hans Frank wydaje rozkaz powołujący 100.000 mężczyzn do budowy fortyfikacji. Czy miasto miało szansę ocaleć? Załóżmy jednak, że Warszawa nie zostaje zrównana z ziemią i do miasta wkracza Armia Czerwona. Miasto jest pełne uzbrojonej, patriotycznie nastawionej młodzieży, która czuje się oszukana, gdy komuniści wywieszają na ratuszu czerwoną flagę i przejmują władzę ignorując Polskie Państwo Podziemne. Wiedzą też, jak AK jest likwidowane na ziemiach zajętych przez sowietów. Czy ci młodzi decydują się złożyć broń i wiernie pracować dla nowej ludowej ojczyzny? Na pewno nie. Czy sowieci dopuszczają (jak powiedzielibyśmy dziś) wariant iracki, gdzie niepodporządkowane im oddziały próbują dyktować własne warunki? Na pewno nie. Albo dochodzi do masowych represji, aresztowań, wywożenia do łagrów, albo do antysowieckiego powstania i represji jak wyżej. Ilu akowców było represjonowanych po wojnie? A przecież sowieci mieli w zasadzie sytuację pod kontrolą. Jak byliby brutalni, gdyby musieliby złamać siłą Polsce kark i kręgosłup? Nie miejmy złudzeń – point de rêveries, messieurs! Jeżeli kolektywizacja była warta milionów Ukraińców, jeżeli struktura ludnościowa republik bałtyckich została „poprawiona” przez deportacje miejscowych i nawiezienie Rosjan, czego moglibyśmy oczekiwać?

Odrębnym tematem jest recepcja zdarzeń, które nie zaszły. Dziś mówimy o zdradzie monachijskiej. Wtedy Chamberlain był dumny, że uratował pokój europejski, poświęcając odległy, nieznany kraj – a faraway country of which we know little. Gdyby wtedy, lub najpóźniej we wrześniu 1939 Anglia i Francja zaatakowały Niemcy, mogłyby uratować Europę od wieloletniej wojny. Ale to wiemy my. Czy gdyby wtedy doszło do wojny, krótkiej z naszego punktu widzenia, Chamberlain i Daladier zyskaliby opinię bohaterów, czy byliby potraktowani jak obecnie Bush i Blair?

Podobnie, gdyby nie doszło do Powstania, czy stawiano by Borowi-Komorowskiemu za to pomniki, czy oskarżano by go o tchórzostwo, na granicy kolaboracji z Niemcami? W szkole słyszałem na okrągło, jak to burżuazyjna AK („zapluty karzeł reakcji” już  wyszedł z użycia) stała z bronią u nogi, a wielka, potężna, masowa partyzantka ludowa walczyła z okupantem od pierwszego dnia. (No – chyba jednak nie od września 1939, gdy jej sponsor podpisywał traktaty z Hitlerem, ale o tym mówimy dziś, wtedy ten detal był pomijany.) Taka sytuacja byłaby dla nowej władzy niezwykle łakomym kąskiem propagandowym.

Zastanówmy się, czy Powstanie coś dało, oprócz obrony honoru. Myślę, że powstanie warszawskie wybiło Stalinowi ostatecznie z głowy pomysły przyłączenia Polski jako 17 republiki, choć sugerowała mu to Wanda Wasilewska i inni „polscy patrioci”. Od takiego kraju lepiej było być odgrodzonym solidną granicą. I choć granica ta utrudniała (nie uniemożliwiała) wysyłanie niepewnych elementów bezpośrednio do Workuty, chroniła nieco ojczyznę komunizmu przed zatruciem ideologicznym. Było też jasne, że interwencja wojskowa w kraju buntowszczyków musi kosztować, a wysyłanie milionowej armii, by trzymać w ryzach sojusznika, jest drogie. Kto wie, czy nie wpłynęło to raz, czy więcej na ostateczną decyzję, że jednak nie weszli. W 1956 zdecydowali się na Węgry – do tego Węgry były mniejsze, mniej ludne, więc można było je ujarzmić taniej, a innych tym postraszyć. Czy weszliby do Czechosłowacji, gdyby wiedzieli, że za każdym rogiem czeka partyzant z koktajlem – nomen omen – Mołotowa, a z planowanej normalizacji nici?

Możliwa jest jednak – a takich sugestii widziałem wiele – taktyka czesko-francuska, mianowicie czekanie, aż ktoś załatwi sprawy za nas. To się może udać, jeżeli akurat się jest na kierunku natarcia, można potem nawet śmiać się z wyzwolicieli, że zamiast zachwycać się Sartre’m, piją CocaColę i jedzą hamburgery. Może się również nie udać, jeżeli wielkie mocarstwa nie potrafią tego kraju znaleźć na mapie. Wtedy pozostaje całonocne czekanie w kanciapie obok sali obrad na wyrok, który ogłoszą wielcy.

Wspomniałem wyżej o powstaniu paryskim w tym samym sierpniu 1944. Rozkaz Hitlera brzmiał: „Paryż nie może dostać się w ręce wroga, a jeżeli, to jako pole zgliszcz (Paris darf nicht oder nur als Trümmerfeld in die Hand des Feindes fallen)”. Zadanie to zostało powierzone generałowi Dietrichowi von Choltitzowi, wsławionemu zniszczeniem Rotterdamu i Sewastopola. Opóźniał on jednak przez 16 dni wykonanie rozkazu, na co Hitler nerwowo pytał przez telefon: „Czy Paryż płonie? (Brennt Paris?)” Równocześnie rozpoczął tajne rokowania z francuskim ruchem oporu, zakończone rozejmem. Czy zrobił tak z miłości do Paryża, czy nie miał już wystarczających środków? A może czuł powoli, jak się to skończy i nie chciał mieć Paryża na sumieniu. Ten rachunek mu wyszedł – nie został postawiony przed Trybunałem Norymberskim i zyskał sobie sławę zbawcy Paryża. Czemu takich skrupułów nie miał generał von dem Bach? No cóż – małe, odległe kraje rozjeżdża się łatwiej, niż wielkie i Florencja liczy się w tym rachunku wyżej niż Kraków. Na listę amerykańskich celów dla bomb atomowych załapały się Hiroshima i Nagasaki, Kyoto zostało skreślone, bo pewien dowódca wiedział coś o historii i kulturze. Jaki stąd wniosek? Róbmy wszystko, by w oczach geograficznych ignorantów tworzących „opinię świata” Warszawa stała na równi z Paryżem, a Kraków z Florencją i Kyoto.