Pomarańczowa husaria w Kijowie
23-12-2004 skończyłem pisać felieton. Opublikowałem i oberwało mi się nieco od czytelników za czarnowidztwo, marudzenie i tym podobne albo zupełnie niepodobne. Byłem przekonany, że mam rację, ale wolałbym się mylić. O sprawie prawie zapomniałem, ale – jak to zwykle bywa – Życie dopisało pointę do tekstu. Po dwóch latach. Już czy dopiero? Felieton zaś był taki, napisany w dobie ukraińskiej Pomarańczowej Rewolucji.:
POMARAŃCZOWA HUSARIA W KIJOWIE
( o kilku takich, co ukradli pomarańczę)
Trudno orzec, czego dziś w stolicy Ukrainy więcej: zamarzniętych gawronich kupek, czy naszych polityków. Ni jedno, ni drugie specjalnie nie dziwi: tak ptasie gówienka pod drzewami i na dachach, jak obecność przedstawicieli polskich elit politycznych to nad Dnieprem nic nowego. Już w 1018 roku zjawiła się tam uzbrojona po zęby delegacja z Gniezna z prezydentem B. Chrobrym (Liga Piastowskich Rodzin) na czele. Trwające bez mała rok rozmowy przebiegały w atmosferze przyjaźni i wzajemnego zrozumienia. Mimo sukcesu w postaci wyboru na miejscowego prezydenta niejakiego Świętopełka Rurykowicza (Nasza Ruś Kijowska) – polscy goście ponieśli porażkę. Nie udało się bowiem namówić tubylców na piastowskie miecze z demobilu. Kijowianie zakwestionowali jakość gnieźnieńskich brzeszczotów, powołując się na wyszczerbienie jednego z oferowanych o bramę ich grodu. Nawet offset (obietnica uruchomienia w Kijowie produkcji strzemion dla drużynników) nie przekonał gospodarzy i prezydent Chrobry odjechał do Polski z kwitkiem. Zaraz potem naddnieprzańska opozycja przeforsowała na prezydencki stolec swojego człowieka – Jarosława Mądrego (źródła nie rozstrzygają, czy z powodu dobrowróżbnego nazwiska, czy imienia przecudnej urody).
Pół wieku później nawiedził Kijów B. Śmiały (Polskie Stronnictwo Piastowe). By zrobić mu przyjemność, gospodarze obwołali prezydentem propiastowskiego Izasława Rurykowicza. Przy okazji zwołano wiec przyjaźni, na którym prezydent Śmiały był łaskaw skandować: Gniezno-Kijów, Kijów-Gniezno! Kochajcie Lachów, albo was diabli wezno! Rozemocjonowany szef piastowskiej delegacji raczył przyjacielsko wytarmosić brodę protegowanego. Kijowscy wyborcy zrozumieli gest opacznie i Izasław rychło został wysiudany.
Od czasu związania się Krakowa (Warszawy) z Wilnem polskie wizyty państwowe w Kijowie ustały – był przecież nasz. Potem już nie był nasz, ale nas nie było, więc nie miał kto wizytować. Dopiero w roku 1920 udała się do naddnieprzańskiej metropolii polska delegacja. Ułani przybyli do centrum Kijowa tramwajem, a niedługo potem dołączył do nich poseł Rydz-Śmigły z kolegami. Nie zabawili długo, rychło opuszczając Kijów, by powrócić nad Wisłę, celem powitania (i pożegnania) amb. Tuchaczewskiego, który na czele radzieckiej delegacji partyjno-wojskowej pojawił się nagle w okolicach Warszawy.
Od tamtej pory minęło lat osiemdziesiąt cztery i lista bywających dziś w Kijowie polityków polskich jest dłuższa niż wytargana broda Izasława. O ile jestem w stanie docenić i zrozumieć tych, którzy pojechali zmobilizowani przez OBWE, albo występują PRZEDE WSZYSTKIM w roli europosłów, to w przypadku innych mam spore opory. I niesmak. Nie dotyczy to Wałęsy, który (podobnie jak Kwaśniewski) zapobiegł być może rozlewowi krwi. Nawiasem mówiąc, Lech pokazał klasę (zapomnianą?), gdyż nie prał w Kijowie polskich brudów, lecz zaskakująco wprost stwierdził, że działa ramię w ramię z Kwaśniewskim. Na nim też nie da się (z tej okazji) wieszać psów. Swoje zrobił – doceniono to i na Ukrainie, i w UE, i w USA. Ciekaw jestem, co mają teraz do powiedzenia ci, którzy go ongiś krytykowali za spotkania z Kuczmą. Okazało się, że czynił słusznie (nie zaniedbując kontaktów z opozycją), co okazało się zaletą nie do przecenienia. No a inni? Ech…

Ciągną, ba! Gnają na Ukrainę liczne chorągwie. Przelatują góry, lasy doły lecz do sokołów dalej im niż wróblom z dachu. Pomarańczowi husarze zbrojni są w kopie poselskich immunitetów, tęskniące za orderami piersi okrywają im karaceny Armaniego, a przed mrozem bronią płaszcze z wielbłądziej wełny (z braku skór tygrysich). Trzaskając drzwiami limuzyn, zsiadają na kijowskiej scenie z rumaków i hajda wywijać koncerzami słów, które w Polsce zaraz by ktoś wyśmiał, znając tombakowe usta, z których padają. A Czerń stoi i klaszcze. Skanduje, oczy ciesząc widokiem husarskich skrzydeł, co to w mateczniku podcięte, tutaj łopoczą wręcz imponująco. Gadają ci nasi husarze, plotą, pokrzykują i żaden w zadumie nie podrapie się w szyszak siwizny nabytej w bojach (zapomnieli już o co). A nad Wisłą Oleksy z owockiem, Rokita z wiadomego koloru kokardką…
Widząc i słysząc takich braci Kaczyńskich na kijowskim placu mam nieodparcie przykre wrażenie, że już im księżyca mało i wyruszyli podwędzić przedwyborczą pomarańczę. A czemu nie w składzie oficjalnej delegacji parlamentu? A dlaczego tak partyjniacko? A po co PiS wysyła na powtarzane wybory 1000 obserwatorów? A co na to sondaże? No i skąd moje wrażenie, że z ognia swojego buntu Ukraińska opozycja wyciąga dla polskich polityków wyborcze kasztany? Na kijowskiej scenie ci nasi politycy stoją, czy raczej na przyszłorocznych urnach? Ot, ubrał się diabeł – jak mawiał Zagłoba – w (cudzy i pomarańczowy) ornat i na mszę (wyborczą) dzwoni. A czart to w polskie polityczne bajorko „zakulczykowany” po uszy. Korzysta bies sobie z darmowego czasu antenowego przy okazji ukraińskiej zawieruchy.
Przyznam, że o ile cieszą mnie polskie studenciaki machające pomarańczowymi szturmówkami, to jest mi wobec Ukraińców wstyd za wielu naszych polityków. Dobrze choć, że Lepper gustuje w Łukaszence, a Giertych nigdy jedną drogą z UE nie pójdzie, więc przez to się ich w Kijowie nie zobaczy (obym nie zapeszył).
Sadełka nabyte podczas cudownego przeobrażenia z bojowników o wolność w beneficjantów nowego systemu podskakują na ukraińskich wiecach, wrzeszcząc o wartościach, o solidarności, o walce, o sprawiedliwości, a mnie to o mdłości przyprawia i wstyd mi, i deja vu jakieś mam… Wstyd stąd, że TKM-ach wiem, o Rywinie i „niemocy” Kulczyka, a „cofka”, gdyż już to wszystko z tych samych usteczek słyszałem. Wiem też o obiadku na Jasnej Górze, o Okopach Św. Trójcy prowyborczo broniących bursztynowego prałata. Nie jest mi nieznany poseł, co w mamrze diety pobierał, ani też komisje-trampoliny wyborcze. Mój i wielu (?) mi podobnych niesmak mają husarze w tyłkach swoich bachmatów i niczym wicher gnają na Ukrainę, a tam nikt ich dobrze nie zna, dlatego ufa i złym słowem nie poczęstuje.
Pomarańczowa solidarność, solidarnością, ale zamiast jeździć do Kijowa, trzeba brudasom odebrać Lwów i Ukrainę [sic!] – napisał jakiś cymbał w internetowej dyskusji. Czekałem na to, dziwiąc się, że jeszcze podobna sugestia nigdzie nie padła. No i worek się rozwiązał. Tego samego dnia był łaskaw wypowiedzieć się pan Unger (w telewizji „Puls”): A Lwów i Wołyń, to powinni [sic!] się do Polski przyłączyć! Chcę wierzyć, że to był dowcip, a obecny w studio Ukrainiec zupełnie przypadkowo miał minę, jakby mu ktoś pomarańczę solidarności z Ukrainą podmienił na cytrynę rewanżyzmu.
Czy jest obecnie – o czym trąbi się na potęgę – szansa na zwrot w stosunkach polsko-ukraińskich? Choć cień szansy na to, by dzisiejszy Polak nie kojarzył się nad Dnieprem z akcją „Wisła”, a współczesny Ukrainiec nie nasuwał automatycznie na myśl wspomnienia wołyńskiej rzezi. Wątpię. Obawiam się, że obopólna pomarańczowa fascynacja jest tylko chwilowa. Już raz coś podobnego przerabialiśmy przy okazji upadku Słońca Karpat -pozostały po tym chamskie dowcipasy „o brudnych Rumunach”.
Nawiasem mówiąc – zbiegiem okoliczności wylazła w pomarańczowe dni na wierzch ponura proza naszego ustawodawstwa. Jest takie unijne prawo, nakazujące dwujęzyczność szyldów i urzędów w rejonach zamieszkałych przez mniejszości. Okazuje się, że w Polsce realizowane jest ono w pełni tylko w dwóch gminach (sic!). Wprowadzony przez ustawodawcę wymóg 50% prawie nigdzie nie jest on spełniany, ze szkodą dla obywateli polskich narodowości białoruskiej, niemieckiej, litewskiej i ukraińskiej. Ktoś powie: Białorusini kolaborowali z komuną, Litwini rżnęli nam akowców, Ukraińcy to UPA, Niemcy – hitleryzm i teraz mamy „po ichniemu” czytać na ulicach? Okay, tylko co z tego? A poza tym – co nam zawinili Kaszubi? Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie jest „zdumione”, że Sejm w ostatniej chwili usunął zapisy umożliwiające wprowadzenie w urzędach gmin języka pomocniczego […]. Z przykrością zauważamy, że usunięto również możliwość wprowadzenia dwujęzycznych nazw miejscowości. Ale się im zachciewa!
Pewnie tego samego, co Polakom na Litwie, Zaolziu i w paru innych miejscach.
Skoro trwają właśnie prace nad nowelizacją wspomnianej ustawy, to jest doskonała okazja pokazać, że nie hasa się po Kijowach TYLKO po to, by nabić sobie urnę, lecz i w innym celu. Jest okazja pokazać, że przypowieść o Murzynku, na którego ochoczo daje się pieniążki (bo jest daleko) nie przystaje do obecnej sytuacji. Jest po prostu okazja pokazać, że Kijów – Warszawa, to wspólna sprawa nie tylko na wiecu gdzieś tam, ale i w okolicach Przemyśla, Pińska, Opola czy Wejherowa. W takich razach szybko okazuje się, czy to „coś”, co na stole leży, to smakowity owoc, czy ledwie nadwiędłe skórki z robaczywej fałszem pomarańczy. Na ile znam się na sadownictwie, to…
O ile ze wstydem się przyznam, że nie wiem jakie były dalsze losy wspomnianej ustawy, to dowiedziałem się kilka dni temu czegoś, co każe mi powiedzieć: – A nie mówiłem? No, mówiłem. Tylko satysfakcji nie mam żadnej. Okazało się, że faktycznie „Kijów- Warszawa” to wspólna sprawa – w naszym wykonaniu to czczy koniunkturalizm i na stole leżą te nadwiędłe skórki robaczywej pomarańczy. Dwa lata temu na Majdanie krzyczano po polsku pięknie i ochoczo. Jaka jest tego dziś praktyczna kontynuacja? Co obecnie robi publiczna TV, która jakby nie udawać – jest rządowa, a w najgorszym razie państwowa? Likwiduje. Likwiduje – bardzo interesujący – jedyny ogólnopolski program dla miejscowych naszych Ukraińców. Nazywał się on (od stycznia znika z ramówki TVP3) „Telenowyny”. Czy to ważne, że ogólnopolski? A nie? Po akcji „Wisła” rozrzuceni są od Bieszczad po Zgorzelec, od Leżajska po Gdańsk i Szczecin, że o Olsztynie nie wspominam. Odmówienie im szansy posiadania w WOLNEJ Polsce wszędzie dostępnego programu określają w swym proteście jako brak zrozumienia i poszanowania praw mniejszości. Powołują się na podpisane przez Polskę porozumienia międzynarodowe. Jak sądzę, będziemy mieli kolejny pasztet z wizerunkiem naszego kraju i znów się na kogoś za coś obrazimy. I będziemy krzyczeć, że się nas nie rozumie i brzydko o nas mówi. Że się drwi i poucza. A nie daj Bóg, by podobne „kuku” zrobił naszym rodakom jakiś Łukaszenka na Białorusi!
Ilustrowała: spinelli/pinezka.pl