Ludzie dużo mówią. Im bardziej nie mają z kim rozmawiać, tym więcej chcą mówić. Albo nie jest tak, że chcą więcej, ale chcą z kimś. Wszystko jedno z kim. Chcą mówić. Chcą opowiadać swoje historie. Większość ludzi ma szaloną wręcz konieczność opowiadania swoich historii. Na Czerniakowie, na przykład, był jeden gość, który cały dzień siedział na przystanku autobusowym i opowiadał o sobie: co lubi, czego nie lubi, co robił wczoraj i do którego mu pieniędzy wystarcza.
Siedział na przystanku, ale nigdy nie wsiadał do żadnego autobusu (bo trzeba zapłacić za bilet albo dlatego, że mogą człowieka wysadzić) – po prostu siedział i godzinami nawijał. Praktycznie do siebie, ale nie tak do końca. Nikt z nim nie wchodził w żadne interakcje, ale on miał publiczność. Nawet jeśli niemą. Idealna publiczność wdaje się w dialog, ale nigdy nie narzuca się z własnymi historiami. Bo zasadniczo chodzi o to, żeby opowiedzieć o sobie.

Kiedy zobaczyłam tego człowieka po raz pierwszy, od razu wiedziałam, że jest szalenie sprytny. To, co robił, było nieźle wykombinowane. Siedzenie na przystanku zabronione nie jest i gadanie też nie. A ludzi, czyli publiczność, miał pod dostatkiem cały dzień i nawet się rotowali, co było tym lepiej, bo mógł co jakiś czas opowiadać te swoje historie od początku i nikt się nie nudził.

W coraz większej liczbie miast w Polsce zakazuje się gry na instrumentach muzycznych na ulicach. Mieszkańcy skarżą się, że ludzie, co tam siedzą, grają dzień i noc tylko ten jeden kawałek, który udało im się doprowadzić do formy przedstawieniowej. Trochę mnie to nie dziwi, że znają tylko jeden kawałek i wcale mnie to nie dziwi, że ludzie nie chcą, żeby im grać pod oknami jeden kawałek w kółko i na okrągło. Taki człowiek, co nie gra na instrumencie, tylko siedzi i nadaje historię swojego wczoraj, jest w podobnej sytuacji zdecydowanie uprzywilejowany: publiczność mu się zmienia, więc nie ma kto narzekać, że jedną i tę samą historię nadaje. Nieźle to wykoncypował.

I ostatnio też tak trochę było, że mnie to interesowało, ale nie za bardzo, bo zasadniczo nie pojechałam na Merę, żeby wysłuchiwać historii, tylko żeby się trochę poruszać.

Człowiek był intrygujący. Już na pierwszy rzut oka widać było, że cały dobytek wozi ze sobą. Miał rower (pierwsze, co się na jego temat rzucało w oczy), plecak, śpiwór i materac. I rakietę do tenisa. Wszystko to pachniało nieco wczorajszo albo nawet przedwczorajszo. Siedział na ławce i usłużnie przesunął trochę swoje rzeczy, żeby i moje się zmieściły. Po kilku grzecznościowych zagajeniach zaczęłam odbijać piłkę o ścianę. Wtedy on ruszył z monologiem:
– Rower czyszczę, bo go wczoraj z naprawy odebrałem i brudny jakiś. Chcę pojechać do Poznania, bo tam teraz turniej będzie. Popatrzeć – dobrzy zawodnicy grają. I właśnie wczoraj rower z naprawy odebrałem, to może pojadę. Bo na zepsutym to jak?
– To trochę daleko. Może czymś innym pan pojedzie? – staram się udzielić.
– No jak? A rower gdzie zostawię? A na Warszawiance pani była w zeszłym tygodniu?

I tak kontynuowaliśmy, choć ja trochę niechętnie, bo bardziej interesowało mnie szkolenie odbicia. Ale jemu to nie przeszkadzało, a może nawet lepiej wyszło, bo mu za bardzo nie przeszkadzałam.
– Poszedłem do pani do zakładu pogrzebowego i poprosiłem żeby mnie po śmierci pochowali z kimś. Myślę „teraz sam, to chociaż po śmierci żeby z kimś”. A ona mi mówi, żebym teraz sobie kogoś znalazł, bo co tam po śmierci – już za późno. Ale jak teraz? Bezdomny… I do tego ten rower.

Potem odbijaliśmy razem, w ciszy przetykanej dialogiem o turniejach i piłkach do tenisa (Slazengery są za miękkie, z Dunlopów odchodzi futerko, a Pro mają krotki żywot. Wilsony są najlepsze, bo się ścierają na gładko). Kilka dni później już wiedziałam, że do Poznania nie pojechał.

– Zajechałem do Żelazowej Woli i patrzę na tablice, a tam „Poznań – 294 kilometry”. To mówię sobie „no gdzie taki kawał się pchać?!” Jak wracałem, to stanąłem pod cukiernią i tam od tylu mieli taki duży śmietnik. Ja zaglądam, a tam całe dwie tace ciasta! Jedno to było z jagodami, a drugie piernik. Wziąłem szybko to z jagodami, bo jagoda, wiadomo, owoc sezonowy. Ale niedobre było…! Jakieś takie sfermentowane. Trzeba było to drugie zabrać.

Potem dyskutowaliśmy o rakietach (obydwoje mieliśmy Wilsony, głównie dlatego, że tylko to mieli w sklepie) i tak się dowiedziałam, że on swoją nabył za rentę, którą dostaje w Olsztynie. Kosztowała 160 złotych, a ten Wietnamczyk, co na Merze prowadzi bar, chciał ją od niego shandlować za 20.
– No dwadzieścia złotych chciał mi za nią dać! Niepoważny jakiś.
Po czym ja wróciłam do odbijania piłki, a on zapoznawał mnie dalej z tajnikami swoich doznań kulinarnych tego dnia:
– I wie pani, zupę dzisiaj znalazłem. Grochówka to była. Ale też jakaś niedobra. Cebulę do niej wrzucili. No kto w lato wrzuca cebulę do grochówki! Bez pojęcia to było.

Teraz, kiedy chodzę na Merę, mojego znajomego już nie ma. Przemieścił się gdzieś na tym swoim rowerze, co to jest i kulą u nogi, i najwygodniejszym środkiem transportu. Szkoda, że pojechał. Za krótko się znaliśmy. Miał dobre historie. Nie przeszkadzało mi też za bardzo, że zaczynał je opowiadać wówczas, kiedy ja się zabierałam do odbijania.
Taką miał taktykę – jak zaczynałam odbijać, to wiadomo, że nie ucieknę, wiec można mnie spokojnie eksploatować jako publiczność.

Ilustrowała: AnetaG/pinezka.pl