Z pójściem do szkoły wiązałam wiele nadziei. Trochę na to czekałam z ciekawością, a trochę chciałam tam już wreszcie pójść, bo wiedziałam, że pójście tam jest i tak nieuniknione, a czekanie już męczyło. Oczekiwałam od szkoły czegoś wielkiego, ale też spodziewałam się, że i ja będę musiała z siebie dużo dać.

W przeddzień pierwszego dnia w szkole nie mogłam zasnąć. Pytałam babcię, co to będzie, jak się mnie zapytają, jakie planety krążą wokół Słońca, a ja będę potrafiła wymienić tylko: Uran, Neptun, Pluton, Ziemia, Jupiter, i to nie w prawidłowej kolejności. Jakaż byłam naiwna!

Naiwności tej w końcu się oduczyłam, ale nie tak szybko. Posiadałam ją wciąż, kiedy w pierwszej klasie na zastępstwo na „środowisko” przyszła Pani Dyrektor. Uchodziła za osobę srogą, nigdy się nie uśmiechała i teraz wiem, że była po prostu mało uprzejma i wyniosła. Wówczas budziła strach i kazała na dzwonek na lekcje stawać na baczność, gdziekolwiek ten dzwonek by nas nie zaskoczył.

Nota bene, kiedyś dzwonek zaskoczył mnie w toalecie, zaraz po wyjściu z kabiny, i wówczas przeżyłam poważną konsternację. Szybko zdałam sobie sprawę z niedorzeczności stawania na baczność w toalecie. Było to miejsce jakby niegodne łączenia go z doniosłością faktu stawania na baczność. Poza tym nie było tam prócz mnie nikogo, nikt więc nie mógł na mnie donieść. Wówczas to po raz pierwszy nakazy zrelatywizowały się. A miał to być dopiero początek relatywizmu.

Więc tamtego dnia Pani Dyrektor, której wszyscy się baliśmy i każdy wolał unikać, przyszła na zastępstwo i od razu zaczęła z grubej rury. Zapytała o procedurę przechodzenia przez ulicę. Pytanie wyglądało niewinnie i nikt się nie zgłaszał, poczułam więc, że ktoś musi ratować sytuację, żebyśmy wszyscy nie wyszli na przygłupów. Poza tym przechodziłam przecież przez ulicę niejeden raz i, było-nie-było, to nie taka filozofia opowiedzieć o tym. Podniosłam rękę, a Pani Dyrektor udzieliła mi głosu wskazując na mnie swoim krzywym palcem, co do którego nigdy nie było pewności, kogo nim wskazuje, a do wskazywania zawsze używała wskazującego palca (tj. dokładnie tego, którego nam używać zabraniano).
– Rozglądamy się w prawo, w lewo, i jak nic nie jedzie, przechodzimy – powiedziałam dosyć pewnie.

I wówczas zerwała się burza! Taka poważna burza z gradobiciem: Pani Dyrektor wydala z siebie ryk. Był to chyba największy ryk, jaki do tej pory słyszałam. A może tylko tak strasznie mnie przestraszył, że do tej pory go pamiętam. Nie wiedziałam, co jest grane, ale wyczuwałam, że w tym pozornie podstawowym i prostym pytaniu musiał być jakiś haczyk, na który dałam się nabrać. I był.
– A z której strony nadjeżdżają samochody?! – ryknęła Pani Dyrektor. – Z lewej!
To wiedziałam już wcześniej, oczywiście. Choć ryk zawisł i spojrzenie Pani Dyrektor też – na mnie – zorientowałam się, że to jeszcze nie koniec. Zawiśnięcie ryku było złowieszcze, jak i samo to spojrzenie. Po chwili Pani Dyrektor kontynuowała:
– Patrzymy się najpierw w lewo, potem w prawo, a potem jeszcze raz w lewo! Jak nic nie jedzie, to przechodzimy! – wyryczała.

Nie popłakałam się tak od razu, ale już wiedziałam, że w toalecie na baczność stać nie będę. Szacunek dla autorytetu mam duży, ale też i duży niesmak dla autorytetów upadłych. Ktoś o nieadekwatnych reakcjach nie mógł być przecież autorytetem i byłam przekonana, że nie powinien też być dyrektorem.

W przekonaniu o słuszności moich poglądów na temat sposobu przechodzenia przez ulicę, a co za tym idzie – o słuszności poglądów na temat Pani Dyrektor i szkoły jako takiej – utwierdziłam się po latach, kiedy po raz pierwszy pojechałam do Anglii. Świadoma już wielości sposobów rozglądania się przy przechodzeniu przez ulicę, i tak nie byłam w stanie uciec od stresów jej przekraczania w kraju, gdzie jeździ się nieprzewidzianą przez Panią Dyrektor stroną jezdni. To był kolejny przyczynek do relatywizmu – zasady muszą się zmieniać, w zależności od kierunku ruchu drogowego. Albo też każda odpowiedź jest dobra, w zależności od tego, jakie przyjmiemy założenia na wstępie.

Zresztą lekcja, jaką dostałam wówczas, podczas tamtej godziny „środowiska” z Panią Dyrektor, miała tendencje do wielokrotnego powtarzania się podczas następującego po niej procesu edukacji mojej osoby. Jeszcze w ostatniej klasie podstawówki zasada numer jeden – tj. „nigdy nie zgłaszaj się na ochotnika” – umacniała się w moich poglądach, by ostatecznie zostać w nich po wieki wieków.

To była fizyka, podczas której Pani Od Fizyki tłumaczyła nam coś nowego. Kiedy już skończyła, padło sakramentalne pytanie, które zadawała często, ale na wszelki wypadek nikt na nie nie reagował:
– Proszę bardzo, kto tego nie rozumie?
Do dziś jest dla mnie zagadką, dlaczego wówczas uniosła się ta samotna ręka. To była ręka Ady, która nie wiem, czy bardziej z naiwności, czy z ciekawości, co będzie, jeśli się zgłosi, postanowiła ten jeden jedyny raz podjąć wyzwanie i wypróbować Panią Od Fizyki. I to był błąd…
– To przecież proste! – wydarła się Pani Od Fizyki. – Trzeba być idiotą, żeby tego nie rozumieć!

Szkoła… Relatywna. Ambiwalentna. Konieczna i zbędna. Śmieszna i pozorancka. Zawsze śmiertelnie poważna i prująca się po bokach. Nadęta i próżna. Z rzadka interesująca. Lubiłam tam chodzić, żeby pisać nienapisaną w końcu księgę absurdów.
Potrzeba było tylko tego jednego dnia, zaraz na początku mojej kariery akademickiej, żeby rozgryźć, co to za rozczarowanie.

Ilustrowała: spinelli/pinezka.pl

Coaching a couch