Dziś parapetówki były aż trzy.

Sąsiedztwo mamy spokojne, choć liczne, i ciągle wprowadza się ktoś nowy. Niektórzy przybywają niezauważeni, ot, niespodziewanie pojawił się nowy lokator, cicho i bez fanfar.

Niektórzy osiedlają się wyprawiając huczną parapetówkę. Czasami zaproszeni goście, z powodu melancholijnego podobieństwa naszych płotów, mylą bramy i przez pomyłkę wchodzą do firmy. Poznajemy ich po eleganckim ubiorze i bukiecie pod pachą – pukamy wtedy w okno i tłumaczymy, że impreza jest na pewno po sąsiedzku i to jeszcze trochę dalej wzdłuż muru, do następnej bramy.

Niekiedy, zwłaszcza przy deszczowej pogodzie, słychać nastrojową muzyczkę. Zdobywamy się wtedy na chwilę refleksji. Od czasu do czasu impreza jest zamaszysta, słychać orkiestrę – wiemy, że wprowadził się ktoś ważny. Wyjątkowo osiedlinom towarzyszą nawet salwy – linia produkcyjna wtedy na sekundy zamiera.

A potem egzystujemy już spokojnie, nie wadząc jedni drugim.

Każdy z nas ma tam obok kogoś mniej lub bardziej znajomego, lub kogoś z rodziny (niektórzy nawet pracowali kiedyś w firmie na końcu drogi), i po pracy wpadamy w odwiedziny.

Tylko raz w roku sąsiedzi wywołują zamieszanie. Wszyscy razem zapraszają gości. My też się wybieramy. Kilka dni wcześniej zaczynają się porządki, słychać odgłosy przygotowań do imprezy, nagle okazuje się, że sąsiedzi, nawet ci na co dzień zaniedbywani, mają jednak masę rodziny i znajomych.

A potem następuje ten sądny dzień, kiedy się cieszymy, że nie idziemy do pracy, bo z powodu nawału odwiedzających nie byłoby gdzie zaparkować – dzień 1 listopada.

Zdjęcia: summa/pinezka.pl