ilustr. spinelli

W przedmowie do swego cyklu poetyckiego „Journals of Susana Moodie” Margaret Atwood pisze o chorobie narodowej Kanady, jaką jest schizofrenia paranoidalna:
„Wszyscy tu jesteśmy imigrantami, nawet jeśliśmy się tu urodzili”.

To, co wielka Kanadyjka określa fachowo, my zwykliśmy w Pinezce określać bardziej zwyczajowo jako tzw. Okrak Emigracyjny. Ta skomplikowana figura geograficzno-emocjonalna  nie jest oczywiście symptomatyczna tylko dla Ameryki Północnej, jednakże autora tego tekstu miała okazję obserwować tę szczególną geometrię przez ostatnie 15 lat właśnie na tym kontynencie.

O.E. niejedną ma twarz: czasem smutną jak Latarnik, czasem rozdartą (!) jak Marcin Kozera, a czasem wykrzywioną w paskudnym grymasie. I trudno się do tej twarzy uśmiechnąć, bo pokaże język. Uciekamy w okrak przed tęsknotą, wyobcowaniem, nieznajomością języka, kompleksem wschodniej Europy i powoli zastygamy w tej nieprzyjemnej pozycji wierząc, że to wszyscy dookoła mają problem.

Grymas na twarzach „rozkraczonych” jest reakcją na wszechobecne dziadostwo. Nigdy nie doszłam, jakim cudem każda dziedzina życia w kraju, który rokrocznie znajduje się na czele listy najlepszych do życia miejsc na świecie, może być krótko i autorytatywnie zdefiniowana jako dziadostwo.
Dziadostwo zdaje się charakteryzować szczególnie wczesne fazy imigracji. Choć nie ogranicza się do konkretnej  grupy emigrantów, to nieodparcie kojarzy mi się z bohaterami w apartamentach.

Bohaterowie przybyli do Kanady w latach osiemdziesiątych z obozów dla uchodźców w Austrii, Niemczech i Włoszech. Otrzymali w Kanadzie stały pobyt, rządową szkołę językową i subsydiowane mieszkanie, po czym… często zabrakło im motywacji do roboty. Bohaterowie oszczędzają na czynszu i często mieszkają po sześciu w jednosypialniowym mieszkaniu…ups! – apartamencie, umeblowanym elegancko materacami z pobliskiego śmietnika. Jak na bohaterów przystało, wspominają bohaterskie czasy Wielkiej Ucieczki i narzekają na obecne dziadostwo. Przez długi czas wyobrażałam sobie obozy w Austrii czy Włoszech, jak te znane mi z dzienników, przeklęte miejsca na pustyni, gdzie w telepanych przez wiatr namiotach schronili się nieszczęśni uchodźcy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam się, że bohaterowie we Włoszech mieszkali po prostu w hotelu.

– Co ty wiesz, młoda – mówią protekcjonalnie bohaterowie. – Na turystycznej wizie przyjechałaś. Spróbowałabyś przez obóz…

A jednak w głosach pobrzmiewa nuta tęsknoty, bo „tam, to było życie”, a tu? Dziadostwo! Nie zarobisz. Nie zakombinujesz. Jeszcze jakiś czarny w Urzędzie Pracy pieprzy, że ci się zasiłek kończy.

Bohaterowie wiedzą, że robić się nie opłaca, bo dolar kanadyjski to i tak dziadostwo. Poza tym jak zabiorą podatek, to też zostanie dziadostwo. Lepiej robić na czarno i siedzieć na zasiłku. A jeden to w ogóle miał szczęście – spadł na budowie z drabiny, uszkodził trwale kręgosłup. I teraz może sobie siedzieć na kompensejszyn do końca życia. A ty, bracie, musisz zapieprzać w tym dziadostwie.

Nie wszyscy, chwała Bogu, zostają na zawsze w apartamentach. Wyprowadzamy się z „koszar”, kupujemy domy „na dzielnicy” i… osiągamy bardziej wyrafinowany poziom dziadostwa. Stajemy się jakimś dziwacznym tworem społecznym w nieokreślonym miejscu geograficznym. Już nie jesteśmy stamtąd, a jeszcze nie utożsamiamy się z tymi tutaj. Żeby nie było wątpliwości – oni tutaj to tacy, do których my możemy się porównywać – broń Boże, jakaś wielopokoleniowa i wielodzietna rodzina uchodźców z Afganistanu. My mamy ładniej urządzone domy, jesteśmy bardziej oczytani, nasze kobiety lepiej gotują (bo te tutaj to tylko mrożonki potrafią do majkrouejwu wrzucić), nasze kobiety są ładniejsze, bardziej zadbane. Nasi mężczyźni przystojniejsi i bardziej męscy, niż ci tutaj.

Żeby nie było wątpliwości, z tamtymi ze Starego Kraju również nie możemy się dogadać, bo oni tam nie mają pojęcia, jak się pracuje, jak się zarabia, jak się kupuje. I jak się sprzedaje. Bo oni tam jeszcze z komuny nie wyrośli.

Sferą życia, w której osiągamy absolutny wierzchołek Okraku, jest język tubylczy. Po latach intensywnej praktyki dochodzimy do perfekcji w nieumiejętności wysłowienia się w żadnym z oficjalnych języków tej planety. Wizytor z Polski przeciera ze zdumienia oczy, kiedy na rodzinnym przyjęciu zostaje zaatakowany w jakimś przedziwnym narzeczu, w którym wprawdzie rozpoznaje swojsko warczące „r” i szczerzące się „sz” i „cz”, ale jest w stanie zrozumieć tylko co czwarte słowo (i gdyby ktoś zechciał mu wytłumaczyć, czemu subtelna pani Wandzia rzuca na lewo i prawo siurami).

Czym charakteryzują się spotkania rodzinne i towarzyskie wśród Polonii? Ano tym, że każda wieczerza wigilijna czy śniadanie wielkanocne niechybnie ukoronowane będzie dyskusją o real istejcie . Nieszczęsny wizytor nie nadąży notować, kiedy ośmiu ekspertów zaczyna licytować się na korner loty , deki z pajnu, szingle z sidaru i na open koncepty . Na koniec dojdą jednak do wspólnego wniosku, że przy tych niskich intrest rejtach to już grzech nie wziąć morgiczu i nie kupić czegoś w lepszej erji . W końcu najwyższy czas znaleźć naszym dzieciom jakieś lepsze szkoły. Bo oczywiście nasze dzieci są o niebo mądrzejsze od tych tutaj.

Tak jakby nasze nie były tutaj. Chociaż urodzone w tym kraju i choć często Polska kojarzy im się jedynie z babcią, z którą nie bardzo potrafią się dogadać, i z ciupagami, masowo przywożonymi w prezencie przez ciotki i wujków z Polski, to nasze nie są tutaj. Raz do roku mają polskość serwowaną w końskiej dawce na festiwalu multikulturalnym. Polskość w postaci ruskich polanych skwarkami i zespołu Biały Orzeł, który kierpcami wzbija kurz z desek multikulturalnej estrady. W sezonie letnim polskość dozujemy dzieciom regularniej, np. na cotygodniowym pikniku w pobliskim Parku Paderewskiego, gdzie po odprawionej  na scenie mszy, pod obrazem Matki Boskiej produkuje się pijany w sztok Wał Jagielloński na gościnnych występach, a z otwartych samochodów na trawniku usiłuje go zagłuszyć disco polo. Tak zaimpregnowane duchem narodowym dzieci nawet przez sen będą recytować „Pana Tadeusza”.

ilustr. spinelli
 

To, że dzieci Kanadoli są głupsze, nie ulega wątpliwości. W końcu Kanadole to w ogóle nie potrafiący zakombinować naród poczciwych głupków. To oczywiste. Tak jak oczywisty jest fakt, że żółtkitylko czekają, żeby ci nóż wsadzić w plecy, paki i inne pastowańce rozmnażają w apartamentach karaluchy (których parkę dostają w prezencie ślubnym), a czarni mają mniejsze mózgi.

Pokładamy się więc ze śmiechu nad Kanadolami stojącymi karnie w kolejce do autobusu. Radość naszą niekłamaną budzi Kanadol zbierający do plastikowego woreczka to, co jego pies pozostawił na trawniku. A otwieramy gęby ze zdumienia, kiedy tenże przechodząc obok mówi nam z uśmiechem „dzień dobry”.
Nasza umiejętność wepchnięcia się przed kolejkę, czy wdzięczne niezauważenie kilku drobiazgów, które zamiast do koszyka sklepowego trafiły do kieszeni, poczytujemy niemal za ekstrasprawność harcerską. Własne przywary usprawiedliwiamy historią, geografią, spiskiem żydowskim, sąsiedztwem Ruskich.

Aż w końcu dojdziemy do wniosku, że to właściwie wcale nie przywary, tylko zalety. Chamstwo to siła przebicia. Oszustwo to zaradność. Kombinatorstwo to umiejętność przeżycia w ekstremalnych warunkach, a rasizm to obrona własna.

………….

W okraku nie postoisz. Zmęczony koniecznością utrzymania jako takiej równowagi, jedziesz odpocząć do Starego Kraju. Spotykasz się ze znajomymi. Krzysiek przyjeżdża trzydziestoletnim maluchem, Marta zdecydowanie zbrzydła i przytyła. Hanka się skandalicznie zaniedbała. Posiedzi tylko chwilę, bo nie miała z kim dzieci zostawić.
Zamawiacie piwo. Niedbale rozrzucasz na stoliku zdjęcia znad Niagary i z katyczu: spokój, cisza, w oddali pasie się stadko gęsi kanadyjskich. Podziwiasz podziw na twarzach znajomych. Klepiesz protekcjonalnie Krzyśka po ramieniu.
– Przyjechałbyś, stary, na parę miesięcy, porobiłbyś na budowie, zarobił, pożył jak człowiek. Bo tutaj, chłopie… dziadostwo.

Ilustracje autory