O jeden foch za daleko
Typowy siatkarski turniej jednego zwykle ma triumfatora, jednakże we Wrocławiu w dniach 27-29.06.2008 okazało się, że niekoniecznie. Zwycięzców eliminacyjnego turnieju Word Grand Prix 2008 poznaliśmy dwóch, ale wcale nie dlatego, że w piłce siatkowej wprowadzono remisy nie przewidując jednocześnie ani dogrywek, ani (zagrywek? podwójnych krótkich?) karnych. Fakt, iż na boisku triumfowała reprezentacja USA, nikogo specjalnie nie zaskoczył. Konsternację wzbudziło natomiast pojawienie się zwycięzcy numer dwa: Focha.
Nie był to jednak Ferdynand Foch dowodzący na zachodnim froncie I wojny światowej. Mowa o Fochu, czyli dąsie, kaprysie, stadku much w nosie. Mowa o Fochu dlatego z dużej pisanym litery, że mocno zaważył na końcowym wyniku, a być może wykupił sobie nawet bilet do Pekinu. Nikt inny, tylko wspomniany Foch, pomógł drużynom gości wygrać wszystkie mecze z biało-czerwonymi. Zanim jednak wrzucę kamyk do tego ogródka, zerknę za płoty innych.

Giełda braku miejsc
W ogródku wrocławskim kamyków nie brakuje – od dawna w nim leżą. W nie innej zresztą pozycji spoczywa sport w stolicy Dolnego Śląska. Nawet najstarsi napływowi tubylcy nie pamiętają takich sezonów, jak obecny: w pierwszych ligach ze świecą szukać drużyn z Wrocławia. Zniknęli futboliści, wyparowali siatkarze, nawet spadkobiercy legendarnych szczypiornistów. Ostały się tylko siatkarki Gwardii (oby na więcej niż na jeden sezon). Kabaretowa fuzja WKS-u z Groclinem wyewoluowała w polityczną konfuzję, a w tym samym czasie właściciel miejscowego koszykarskiego multimedialisty znudził się zabawką i bawi się obecnie z miastem w kukułkę i podrzucane jajko. Cóż więc innego stolicy Dolnego Śląska pozostaje, jak marzyć o lepszych czasach i bić się o organizację „cudzych” wielkich imprez sportowych? Udało się z piłkarskim Euro 2012 (póki go nam nie odbiorą), a w 2009 roku zagoszczą we Wrocławiu walczące o czempionat Starego Kontynentu siatkarki. Rozegrany pod koniec czerwca br turniej eliminacyjny Word Grand Prix – jak mówiono – stanowił dla miasta próbę generalną przed siatkarskimi Mistrzostwami Europy. Jak wypadła? Szczerze mówiąc – źle, albo gorzej.
Tak się dziwnie składa, że – o czym chyba Wrocław zapomniał – organizowanie zawodów sportowych wiąże się z pojawianiem się w tym samym miejscu i czasie kibiców. Jest to zapewne kłopot, ale gdy ktoś potrafi sobie z nim poradzić, zarabia się całkiem nieźle i puszyć się potem można opinią zdolnego organizatora, co procentuje niejednokrotnie zyskaniem praw do organizacji imprez kolejnych. Co na to słynny z dbałości o PR WrocLove?
Aby z okolic tutejszego międzynarodowego lotniska dojechać do Hali Stulecia, należało w pierwszym dniu turnieju (późne piątkowe popołudnie) wyruszyć na 2 (słownie – dwie) godziny przed pierwszym gwizdkiem, a i tak po zajęciu miejsca na trybunach okazywało się, że zawodniczki grają już od kwadransa (zawsze można się było pocieszyć, że nie dobiega właśnie końca pomeczowa konferencja prasowa). Na mecze sobotnie i niedzielne „wystarczyło” wyruszyć 90 minut przed rozpoczęciem gry i się „zdanżało” – jakby to ujął śp. St. Bareja. Wprawdzie kibice zmotoryzowani pieklili się na widok kibiców pieszych wyprzedzających ich bez najmniejszego trudu i pośpiechu, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Miejsca do zaparkowania samochodu również, o czym rozbrajająco informowała gustowna kartka formatu A4 tuż przed szlabanem mikroskopijnego parkingu obsługującego zarówno kibiców, jak i spacerowiczów z pobliskiego parku oraz zwiedzających nieodległe ZOO. Nie pozostawało nic innego, jak zostawić samochód kilometr dalej w parkowej alejce i modlić się o strajk Straży Miejskiej.
Parkingowy krach dolegliwy był nie tylko dla kibiców. Menedżer naszej reprezentacji poskarżył się bowiem mediom, iż mimo eskorty policji drużyna ledwo zdążyła na mecz. Między innymi dlatego, że pod Halą Stulecia ludzie parkowali w poprzek. Autokary nie mogły przejechać. Policja wszystkich rozganiała, a ludzie patrzyli na nas, jakby święte krowy przyjechały. Przyczyną opisanej sytuacji stało się zorganizowanie w tym samym miejscu i czasie turnieju WGP oraz – nie, to nie żart! – giełdy staroci.

Trzeba przyznać, że poniemieckie porcelanowe figurki, mosiężne świeczniki, olejne jelenie na rykowiskach oraz dywany pamiętające chyba Adolfa Hitlera pięknie komponowały się z biało-czerwonym tłumem kibiców. Tylko co to miało wspólnego z nastrojem ważnej sportowej imprezy? Dokładnie tyle samo, co hipotetyczne rozegranie inauguracyjnego meczu Euro 2012 na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, bez wcześniejszej likwidacji „największego bazaru nowoczesnej Europy”. To może i niezły pomysł na minimalizowanie kosztów własnych, ale myślę, iż lepiej, aby dostępu do polskiej bramki bronił choćby słynny Borubar, a nie stoiska z dresami made in China. Lepiej więc, aby za rok Wrocław zdobył się na przełożenie handlowania pod halą na inny termin, nawet ryzykując, że mniej chętnych do wydania pieniędzy nadciągnie.
W nierozerwalnym związku z giełdą staroci pozostawał – tak pozwolę sobie zinterpretować narzekania menedżera reprezentacji Polski – hotel, w którym zakwaterowano zawodniczki: albo odpada zasłonka od prysznica lub sam prysznic i musimy ganiać szlauch. Klimatyzacja nie dawała się wyregulować. Okna się nie otwierały, oprócz lufcików.

Gołym okiem zatem widać, że droga do przyszłorocznego organizacyjnego sukcesu wrocławskiej części ME długa jest jeszcze i wyboista. Tym bardziej, że mocno rozkopana (jak to we Wrocławiu normalne) i do Hali Stulecia (stulecia minionego, o czym świadczy brak klimatyzacji) wiedzie z wrocławskiego lotniska, które tak zniesmaczyło niedawno oficjeli z UEFA. Odlatujące ze Strachowic w morderczą podróż do Taipei polskie siatkarki nie miały na szczęście okazji delektować się w pełni walorami lotniska, które na niektórych pasażerach robi wrażenie lotniska polowego.
Jedną z głównych atrakcji Copernicus Airport Wrocław jest niewątpliwie parking. Sławny stał się już kilka lat temu, kiedy to dziennikarka miejscowej gazety usłyszała od ówczesnego prezesa, iż opłaty za parkowanie są wysokie dlatego, by pasażerów do parkowania zniechęcić, jako że port dysponuje zbyt małą ilością miejsca dla samochodów swoich klientów. Obecnie sytuacja uległa zasadniczej poprawie: zaraz po pokonaniu szlabanu ze zwyczajową tabliczką „brak miejsc” okazuje się, że dziś parkować można systemem „jeden drugiemu na dachu”, a nawet na trawniku tuż pod oknami lotniskowego biurowca, pomiędzy resztkami wyciętych drzew. Oczywiście po pomyślnym przejściu „testu łosia” i kiedy na wystających studzienkach nie straci się rury wydechowej. Na szczęście „Złotka” dotarły na pretendujące do roli wizytówki ponad półmilionowego miasta lotnisko autokarem i z opisanego parkingu korzystać nie musiały.
Siatkarki, trzeba wiedzieć, leciały na Tajwan przez Monachium, leżące w tzw. strefie Schengen. Dzięki temu nie musiały zapoznawać się z terminalem służącym do obsługi rejsów poza wspomnianą strefę. Co jednak będzie za rok, kiedy Wrocław odwiedzą być może drużyny i kibice z Serbii albo Rosji? Otworzy przed nimi podwoje terminal B, przez tubylców zwany „Biedronką” – istotnie, z zewnątrz budynek ten do złudzenia przypomina popularne obiekty „owadziej” sieci handlowej. Wystrój wnętrza wrażenia tego nie zmienia, a panujące tam warunki – tym bardziej. Być może jednak nie jest to powodem do czyjegoś wstydu, lecz stanowi świadectwo tajnych starań Wrocławia o organizację mistrzostw świata. Nie trudno sobie bowiem wyobrazić, że kibice brazylijscy czuliby się w „Biedronce” jak u siebie, zarówno z racji panującej tam tropikalnej temperatury, jak i konieczności oddychania powietrzem równie gęstym jak w amazońskiej dżungli w samo południe. Co więcej – futurystyczna plątanina rur i rurek nad głowami nasuwać może canarinhos sentymentalne skojarzenia z favelami w Rio. Nader delikatnie rzecz ujmując – niezbyt bogatymi peryferyjnymi dzielnicami o budynkach (w dużej mierze) z pustych kanistrów oraz blachy falistej. Dzielnicami typowymi dla Ameryki od Argentyny aż po Meksyk. Prócz fanatycznych fanów brazylijskiej reprezentacji, prawdopodobnie i Sławomir Mrożek czułby się w „Biedronce” jak ryba w wodzie, lecz nie z powodu swej żony Meksykanki, a groteskowego kontrastu pomiędzy siermiężnym wnętrzem, a zdobiącymi go plazmowymi monitorami informującymi pocących się w kolejkach pasażerów, iż Kasia Cichopek jest najseksowniejszą Polką, a Żebrowski …
Nic się nie stało?
Zawsze, nim wrzucę kamyk do ogródka kibicowskiego, zastanawiam się dwa razy. I to nie tylko dlatego, że polscy fani siatkówki są – jak zwykło się mówić – najlepsi na świecie. Po prostu polski siatkarski doping jest sterowany do tego stopnia, że prawie nigdy nie wiem, kogo chwalić, a kogo ganić. Na domiar „złego” – jak by nie kręcić nosem na owo sterowanie, to istotnie volleyowi kibice nauczyli naszych fanów innych sportów kibicować tak, że miast postrachu budzić zaczynają podziw.

Podczas wrocławskiego turnieju kibice po raz kolejny nie zawiedli: tłum zaopatrzony w bębny, „łapki kibica” oraz trąbki tłum, odziany w reprezentacyjne trykoty („Murków” naliczyłem sześciu, „Glinki” cztery i prawdopodobnie pół „Skowrońskiej” – drugą połowę zasłaniały dredy) szczelnie wypełnił trybuny. Kibice nadciągnęli (w przeważającej liczbie) biało-czerwoni, o twarzach wymalowanych w „barwy wojenne” (zresztą nie tylko twarzach). Weterani ucharakteryzowali się zawczasu i na własną rękę, debiutanci i zapominalscy mogli nadrobić zaniedbania na miejscu – „Punktów malowania twarzy” nie zabrakło, ozdabiano zresztą nie tylko te części ciała.


Ilość straganów oferujących (często bardzo wymyślne) stroje i akcesoria oraz kręcące się wokół nich tłumy jasno świadczyły jednoznacznie, że biało-czerwony biznes ma niezłą przyszłość. I bardzo dobrze. Szkoda tylko, że nikt nie wpadł na pomysł, by prócz czapek, koszulek, szalików i breloczków dać kibicom szansę zaopatrzenia się w reprezentacyjne plakaty czy siatkarskie kalendarze, a nawet książki (a jest takich kilka). O braku szansy na zakupienie branżowych periodyków nie chcę już nawet wspominać.
Sporym zainteresowaniem cieszył się ustawiony w holu Hali bilbord „Złotek” wraz z Bonittą. Część twarzy wycięto i wzorem pewnego działacza siatkarskiego szczebla można było do kadry dołączyć. I to była jedyna szansa na kontakt z fotografiami reprezentantek, o których urodzie tyle się trąbi, a marketingowo jakby nie było komu faktu wykorzystać. Być może coś przeoczyłem – nie rozglądałem się jakoś specjalnie wychodząc z założenia, że plakaty i fotosy, które mam na myśli powinny być tak dostępne, by nawet najgorsza kibicowska gapa miała je w zasięgu ręki i portfela.

Czas wreszcie na kamyki. Nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę fanem „wyśmienitej zabawy na trybunach” sterowanej z tylnego siedzenia. Wolę normalny, solidny doping. Czasy jednak takie, że bez czirliderek i owej zabawy ani rusz.
A jednak… Piłka setowa dla Tajek, jeśli wygrają, będzie 1:1. Zdawać by się mogło – moment, w którym każdy polski kibic winien zdzierać gardło. Co robi mój sąsiad, dwudziestolatek zakutany w biało-czerwony szalik? Wstaje, a jego ojciec pstryka mu zdjęcie na tle rozbawionych (w takim momencie?!) trybun. Ten sam mecz: znowu setowa dla Tajek, jeśli zdobędą punkt – będzie loteryjny set piąty. Na krzesełku wierci się wyraźnie nierozumiejąca, co się dzieje dokoła, dziewczynka lat około siedem. Rozanielona mamusia (teraz?!! do ciężkiej cholery, teraz?!!) kuca, wygina się, klęka z aparatem w dłoni i robi dziecku zdjęcia. Ledwo się powstrzymałem, by nie spytać tej pani: kto i w co z kim tuż obok gra, czy Plawgo przypadkiem nie strąciła poprzeczki i kiedy będą karne.
Inna sytuacja: pod koniec trzeciego z Dominikaną musiałem się przesiąść, gdyż do szału doprowadzała mnie czwórka nastoletnich sąsiadek. Sytuacja na boisku wyraźnie dziewcząt nie interesowała. Ożywiały się w momentach, kiedy wodzirej obiecywał nagrody dla najlepiej kibicujących. Wstawały wówczas i zasłaniając boisko tańczyły, śpiewały i machały gąbkowymi łapkami z logo sponsora. W pewnej chwili odkryły na sąsiedniej trybunie Glinkę, Skowrońską i Zenik – zapałały żądzą wejścia w posiadanie autografów i wtedy już niczego nie dało się zobaczyć na boisku. Każdy time-out owocował galopem dziewcząt w wiadomym kierunku, następnie zaś radosnym powrotem na miejsca już podczas gry o punkty (Hospody!). Nie dziwiłbym się niczemu, gdyby moje sąsiadki nie miały na sobie koszulek klubu pewnej podwrocławskiej miejscowości.

Kamyki nie powinny zastępować całego ogródka, pogratuluję więc kibicom zawzięcie dopingującym, a nie tylko „świetnie bawiącym się na trybunach” tego, że kilkakroć udało im się zdominować wodzireja, gdy pomysłów na zabawę mu jakby zabrakło. Kibiców dopingujących doszukać się na wrocławskich trybunach można było na szczęście wielu, co mi pozwala nie tracić nadziei.
I jeszcze coś – słynne „nic się nie stało”. Czy aby na pewno? Nie lubię wygwizdywania tych, którym się kibicuje, ale chyba istnieje jakiś sposób dania zawodniczkom do zrozumienia, że nie spełniają oczekiwań? Z czasów kiedy sam grałem pamiętam doskonale, że partolącemu piłki czasem to dobrze robi. Tymczasem wiele razy w Hali Stulecia miałem wrażenie, że reakcje trybun bywały mało związana z wydarzeniami na boisku. Czy o to powinno chodzić? Na mecz się idzie, by coś pięknego, emocjonującego przeżyć. Także po to, żeby pomóc swojej drużynie, również i poprzez ofuknięcie, jeśli zachodzi potrzeba.
Jakby jednak nie zrzędzić, trzeba uczciwie przyznać, że tysiące polskich gardeł w służbie swej reprezentacji muszą robić wielkie wrażenie i robią. Również na przeciwnikach. I choćby to tylko powoduje, że w odróżnieniu od zapuszczonej „działki przyzagrodowej” Wrocławia jako organizatora turnieju – kibice mimo wszystko stworzyli imponujący ogród. Kilka zatem kamyków wrażenia tego popsuć nie powinno, a mam nadzieję, że skłoni kogoś do refleksji. Może nawet i tych, którzy ustalają ceny biletów.

Foch
Do ogródka reprezentacyjnego kamyk wrzucę jeden, ale za to sporych rozmiarów. Trzy mecze, trzy porażki. Z Dominikaną po walce, z lekkim pechem w końcówkach, przy grze chwilami całkiem niezłej. O meczu z Tajlandią wolę zapomnieć, gdyż leki nasercowe drogie. I nie na wynik wypada się zżymać przede wszystkim, lecz na styl tajbrekowej klęski. Mecz z USA rozpoczął się całkiem nieźle, jakby zawodniczki zdopingowało medialne złożenie broni przez trenera na dzień przed grą. Potem jednak Amerykanki pokazały klasę i nie spociły się nadmiernie.
By nie pisać tylko czcionką black ponural coursive pozwolę sobie wyrazić swe zaniepokojenie formą Małgorzaty Glinki. Zaobserwowałem, że ta zwykle tak szybka na boisku, zarówno w ataku, jak obronie zawodniczka, w Hali Stulecia przemierzała odległość kilkunastu metrów w tyleż samo minut. Tragedia! Na szczęście… wszystko przez autografy. Podobne zachowanie sportowych idoli to marzenie każdego kibica. Czy to Glinka podpisująca dziesiątki czapek, wpisująca się do mnóstwa notesów, czy to Katarzyna Skowrońska chętnie pozująca do zdjęć z rozanielonymi kibicami, składająca autograf na wyprężonej piersi kibica z Sanoka – skutecznie osładzały gorycz porażek. Podobnie jak Mariola Zenik śpiewająca wraz z kibicami Always look on the bright side of life podczas meczu z Dominikaną. I dobrze, że kibicujące koleżankom panie poprawiały reprezentacyjną atmosferę, gdyż na boisku…

Mecze Polek obserwowałem usiłując (bez pomocy Mendelejewa) ocenić jakoś chemię panującą w drużynie, a przede wszystkim rozszyfrować reakcje zachodzące między kadrowiczkami a ich trenerem. Po niesławnych konsekwencjach pewnej kolacji w Szczyrku można było spodziewać się najgorszego.
Od samego początku pierwszego meczu miałem wrażenie, że choć Włoch zdziera gardło, to jakby sobie a muzom. Zaskoczony byłem też faktem, jak często w takich chwilach rozgrywająca reprezentacji odwrócona jest plecami i zdaje się nie słuchać Bonitty, przedkładając nad to rozmowy z koleżankami. Kiedy Tajki zaczynały łoić nam skórę, na „czasie” wziętym przez selekcjonera dało się zauważyć, że ta sama zawodniczka wręcz ostentacyjnie odwraca głowę. Po wznowieniu zaś gry najpierw nie zagrała poleconej przez trenera akcji (podkreślił to na konferencji prasowej), a seta Polki przegrały po jej podwójnym odbiciu (pomyłce wręcz szkolnej na tym poziomie gry). Nie widziałem tego, ale podobno trener ironicznie nagrodził zawodniczkę oklaskami – tak się przynajmniej mówiło na trybunach. A przecież początkowo wyglądało to inaczej. W jednym z setów wcześniejszych, kiedy jeszcze zanosiło się na sukces Polek, A. Barańska, żartem pewnie, sugerowała ostrzeliwującemu trybuny nagrodami miotaczowi, by wypalił w Bonittę. Trener skwitował „zajście” żartobliwym gestem.
Żartów nie było po meczu z Tajlandią. W szatni polskiego zespołu (na drzwiach tabliczka „szatnia artystów” – kompletnie nieadekwatna do stylu gry naszych pań) doszło do awantury brzemiennej w skutkach. Podobno trener eksplodował, co uraziło zawodniczki, a ucieszyło sensatów spośród dziennikarzy, którzy czym prędzej rzucili się przeprowadzać wywiady z co bardziej obrażonymi. Z czasem pojawiły się nawet sugestie, że Polki mogą się Bonicie zbuntować wzorem swych włoskich poprzedniczek, które praktycznie zwolniły go z pracy tuż przed poprzednimi igrzyskami. Jednym słowem – Foch. Czyj i skąd się wziął?

Podano go na przystawkę podczas słynnej kolacji w Szczyrku, kiedy to zawodniczki ustaliły z menedżerem kadry godzinę powrotu na zgrupowanie, a ten, nie znając żadnego z języków, którymi trener się posługuje (sic!), zawalił na całej linii. I wtedy właśnie muszyska wyleciały z trenerskiego nosa – wyrzucił trzy zawodniczki z kadry. Powstały wówczas Foch pokonał nasze panie (oraz ich nerwowego trenera) w Word Grand Prix, komercyjnej imprezie niższej rangi. Szkoda byłoby, gdyby za rok doszło do powtórki już na całkiem poważnych mistrzostwach Europy. Z dwojga złego wolę, tak jak w te czerwcowe dni 2008 roku, wściekać się w korkach, niż widzieć, że przegrywamy nie z braku armat lecz dlatego, że kanonierki i dowódca baterii nie potrafią ze sobą współpracować. Może się bowiem zdarzyć, że będzie o jeden Foch za daleko.

Nie wypada przecież dąsać się, jednocześnie dedykując swą grę śp. Agacie Mróz-Olszewskiej, co gestem jest pięknym i szlachetnym. Warto jeszcze wypełnić go godną intencji treścią.

Zdjęcia autora
Artykuł ukazał się również w wakacyjnym numerze „Świata siatkówki”