Notka o małości świata tego
Idę ja sobie pryncypalną ulicą miasta K. Urlopowo, luźno, przyozdabiając suknię (bo jak wiadomo, nie suknia zdobi człowieka, ale na odwrót). Suknia składa się z portek podwiniętych oraz koszuli flanelowej. Gawędzimy sobie z Dzieciem o tym i o owym, aż tu nagle! Jakaś postać rzuca mię się na szyję i dawaj mnie całować w lica.
Patrzę ja, kto to mnie tak uwielbia, i kto to się tak ze mną stęsknił, a to – ni plus ni minus – Marzenka (imię zmieniłam, właściwie sama nie rozumiem z jakiej takiej parady).
Z tą Marzenką to ja darłam koty przez dziewięć lat mojego burłakowania w korpo. Marzenka, jako Schluss-redaktor, czyli redaktor końcowy, a po ludzku mówiąc – korektorka, pisała mi na przykład na kolumnie: Nie znam takiego słowa! No, to ja jej te kolumnę odsyłałam z adnotacją: To nie znaczy, że go nie ma.
No i natychmiast mi się przypomniały moje dwie koleżanki ze szkoły: Molcana i Madziara. Dwie te panny nie cierpiały się, a chwilami nawet nienawidziły. Molcana nawet przeniosła się do innej, równoległej klasy, żeby mieć jak najmniej okoliczności z Madziarą.

Po maturze Madziara wyemigrowała na antypody, podobno między innymi dlatego, że to ją oddalało od Molcany. Pewnego dnia idzie sobie Madziara główną ulicą Sydney. Patrzy, a tu naprzeciwko niej kroczy Molcana. Rzuciły się sobie w ramiona radośnie, po czym poszły na kawę.
Ilustrowała: Joanna Titeux/pinezka.pl