Umiłowani bracia i siostry,
bo ja to właściwie nie lubię urlopów. Wiąże się to z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa.

Febryczne dreszcze budzi we mnie jeszcze dzisiaj wyraz „wycieczka”.   Wycieczki były przekleństwem i zmorą mojego dzieciństwa. Zatruły mi wczesną młodość. Skubane. Mieszkaliśmy wówczas w Katowicach, skąd w góry, jak wiadomo, jest blisko. Co więc się robiło w niedziele (bo soboty wówczas były wszystkie robocze)? Podpowiem, bo się nie rymuje: chodziło się na wycieczki.
Jako dziecko wiedziałam na bank jedną rzecz: przed wycieczką nic mnie nie uratuje. No, może tylko ulewny deszcz. Od wczesnego wieczora w sobotę zaczynałam warować przy oknie. Od wczesnego, a nawet bardzo wczesnego, bo przecież „Trzeba się porządnie wyspać, bo jutro wcześnie wstajemy”. Querva.

No. Więc zmierzch sobotni zapadał a ja stałam przy oknie, opierając się łokciami o lastrikowy parapet i czekałam na deszcz. Boso czekałam, żeby w razie kontroli rodzicielskiej szybko bryknąć do łóżka. Od podłogi ciągnął piwniczny chłodek, od parapetu syberyjskie podmuchy, a deszczu tak nie było, jak nie było. Tak to się przeziębiałam przez te cholerne „wycieczki”.
Nie przyszło mi ani razu do głowy, żeby się o ten deszcz pomodlić. W mojej ateistycznej rodzinie modły o cokolwiek nie były przyjęte. Sejm wówczas też się nie modlił w niczyim imieniu – ani o deszcz, ani o nic innego. Mówił zgodnie „tak” i problem miał z czapy.
Rano wycieczka ruszała a to na Babią Górę, a to na Łysą, na Ślężę, na Srężę, na Górę świętej Anny i czort-wi-gdzie jeszcze. Na czele wycieczki kroczyli moi rodzice, wyposażeni w kanapki i herbatę w bidonie. Potem ze dwieście metrów za nimi nie było nic, tylko krajobraz. Potem byłam ja, wlokąca się jak chmura gradowa.
Sytuacja zmieniała się diametralnie, kiedy zaczynaliśmy wracać do domu. Karawanę prowadziłam ja, w radosnych podskokach. Dwieście metrów pustki, a za pustką moi rodzice, nieszczęśliwi, że wycieczka dobiega końca.
Po powrocie do domu nie mogłam usnąć ze szczęścia, że oto na sześć dni mam święty spokój z wycieczkami.

Tak. W czasach, kiedy człowiek nawet na urlopie i we śnie powinien być aktywny, ja lubię robić NIC. Leżeć na kanapie, popijać to lub tamto, dłubać szydełkiem jakąś zupełnie niepotrzebną firankę, spać do późna i kłaść się późno. W czasach, w których u fryzjera wciskają ci człowieku kobiece czasopismo i patrzą jak na raroga, gdy odmawiasz – ja lubię robić nic. Bo kiedy za aktywność umysłową uważa się rozwiązywanie krzyżówek, siedzenie i myślenie nie ma żadnej wartości.

Ilustrowała: Joanna Titeux/pinezka.pl

Więcej towarów mieszanych