ilustr. spinelli /pinezka.pl

No i zaczęło się! Ściśle mówiąc, zaczęło się dokładnie miesiąc temu – 31 października. Jeszcze klony mieniły się złotem, jeszcze pękate dynie szczerzyły zęby w uśmiechu na gankach suburbii, jeszcze ostatni rodzice z szaleństwem w oczach wyrywali sobie w sklepie ostatni kostium wampirka dla zrozpaczonego potomstwa, które w desperacji zagroziło, że prędzej się własną krwią udekoruje, niż założy kostium biedroneczki z zeszłego roku.
Ja z odwrotnym dylematem (jako że dziecię dostało spazmów na widok zakupionego przez ojca potworka), prosto z roboty, z pustym żołądkiem, z równie głodnym dzieckiem wydartym z przedszkola (pierwszych przebierańców już widać było na ulicach) zdołałam jedynie w spustoszonej halloweenowej sekcji skompletować zmutowany kostium z pleckami biedroneczki, majtkami spidermana i zgryzem gekona.

No i zaczęło się! Pędząc ku kasie potknęliśmy się o… stojak do choinki, w którym, czarno na białym, tkwiła prawdziwa, plastikowa, posypana najprawdziwszym sztucznym śnieżkiem – choinka! Jeszcze z półek sklepowych kiwały nam resztkami baterii zakrwawione halloweenowe rączki, a już bombonierki w kształcie trumienek wyparte zostały piernikowymi ludkami z plastiku. Diabełki zastąpiono aniołkami (jak na Kanadę przystało – multikulturowymi aniołkami), a z głośników sklepowych, z których jeszcze przed kwadransem dobywały się jęki i pohukiwania sowy, teraz rozbrzmiewała radosna piosenka o dziarskich konikach wybijających na śniegu kopytkami: Me-rry Chris-tmas, Me-rry Christ-mas, Me-rry…

ilustr. spinelli /pinezka.pl

I myli się grubo ten, kto myśli, że spędziliśmy w tym sklepie cały miesiąc. Byliśmy tam dokładnie 45 minut. Gdyby synoptycy próbowali ustalić, kiedy w Ameryce Północnej następuje przesilenie jesienno-zimowe, to służę informacją: 31 października, między siedemnastą a dziewiętnastą czterdzieści pięć. Żeby nie było wątpliwości, kiedy jutro o dziewiątej trzydzieści rano pojawią się pierwsi klienci, wpadną w panikę, że są za lekko ubrani. W sklepie nie będzie już nawet subtelnego wspomnienia o jesieni. Sople zwisać będą z półek, półbutów nie uświadczysz do następnego przesilenia.
Jesień jest exit! Finito! Kaputt! Maszyna christmasowa ruszyła i niech nas Pan Bóg uchowa przed jednym dniem bez zakupów!

Mamy mniej więcej czternaście i pół godziny na przedzierzgnięcie się w tzw. Christmas Spirit. W centrum handlowym już zagościła na następne dwa miesiące centralna postać świąt Bożego Narodzenia… nie, nie, to nie dzieciątko Jezus. 70 procent dzieci pytanych, czyje urodziny obchodzimy podczas tych świąt odpowiada: urodziny Santa Clausa!

No więc zamieszkał Mikołaj w centrum centrum handlowego. Podobnie, jak każdy z tysięcy jego sklonowanych braci, będzie miał w centrum centrum plastikowy domek z piernika (bogatsze malle mają lepszy gatunek plastiku), otoczony plastikowym płotkiem z bali. A u ganku uwiązane będą plastikowe renifery – pierwszy z zaprzęgu to Rudolf z czerwonym nosem.
Już niedługo wzdłuż płotku ustawi się kolejka spoconych rodziców, dzierżących w jednej ręce spocone, czerwone z emocji dziecko, w drugiej zaś, zsiniałej już, zacisną resztkami palców 16 reklamówek wypełnionych gwiazdkowymi prezentami. Bo przecież do Świąt zostały jedynie 54 dni i lepiej się spieszyć, bo już jutro może się nie powtórzyć jedyna okazja zakupienia elektrycznej obieraczki do marchewek dla cioci Sally, za jedyne $ 49.99. Warto jeszcze te pół godzinki przemęczyć siebie i dzieci, i można będzie już z listy przedświątecznych zadań odhaczyć ciocię Sally, wujka Benny’ego, światełka na zewnątrz i zdjęcie z Santa Clausem. Spocone dziecię, w żelaznym uchwycie rodzicielskiej ręki, patrzy na te torby z prezentami i zastanawia się: na wuja w takim razie ten cały Mikołaj? Zresztą, czerwono odziana persona w centrum centrum ma się tak do Świętego Mikołaja, jak akademia pierwszomajowa do Akademii Sztuk Pięknych.

Niestety. Powiedzmy to sobie jasno: nie ma Świętego Mikołaja!
Jest przerośnięty, opasły, o niezbyt rozgarniętym wyrazie twarzy i sprytnych małych oczkach, wytwór Coca Coli, który od czasów biskupstwa w Myrze przeszedł gigantyczny mejkower. Nieodparcie kojarzy mi się to z pewnym kolażem Betye Saar pt. The Liberation of Aunt Jemima.
Od 1834 roku wszystkie dzieci w Północnej Ameryce znają ciocię Dżemajmę z pudełka błyskawicznych placków śniadaniowych. Z biegiem czasu, kolejne generacje miały okazję oglądać historyczny facelift, dokonany na poczciwej AJ przez speców od marketingu. Z dobrodusznej, grubej, czarnej niańki (à la Mammy w Przeminęło z wiatrem) Aunt Jemima zmieniła image na sympatyczną afroamerykańską menedżerkę z fastfoodu.

ilustr. spinelli /pinezka.pl

Świętemu Mikołajowi zaś popkultura zrobiła paskudnie koło pióra. Stateczna persona, teraz z opasłym brzuszyskiem i czerwonym jak z przepicia nosem, naciąga nas na zakupy w Mega-Markcie, przekonuje o cudownych obniżkach w Gigant-Markcie, wyskakuje zza każdego winkla, z każdej reklamy i zapewnia, że samochodem na oponach GoodYear szybciej zajedziemy do Betlejem.

Za moich czasów nikt nie musiał nam krzyczeć w twarz, że idą święta. Nikt nie zachęcał wrzaskiem do zakupów, bo kupować nie było co. Wiadomo było, że szynkę rzucą tydzień przed świętami, karpie dzień przed, a sok pomarańczowy w kartonikach tydzień po, jako odrzut z Pewexu. Zaś o nadchodzącym Bożym Narodzeniu przypominał nam subtelny, ale zdecydowany zapach bimbru, dobywający się spod coraz to kolejnych drzwi w naszej klatce schodowej.
Nikt nam nie musiał wciskać kitu. Bez konsultantów od image’u, bez speców od marketingu, dzieci na naszym zakładowym osiedlu dobrze wiedziały, że Święty Mikołaj była… kobietą.

Te, które były na zakładowej zabawie choinkowej w 1976 roku widziały to na własne oczy.
Nakarmione kanapkami z kiełbasą szynkową i polo-coktą, zdyszane po tańcach zbiorowych przy muzyce orkiestry LWP, dzieci zamarły w oczekiwaniu na Świętego Mikołaja, nazywanego wówczas, zgodnie z nakazem panującego ustroju, Dziadkiem Mrozem. W końcu ze sceny rozległ  się głos kierownika domu kultury:
– A teraz, drogie dzieci, głośno witamy Dziadka Mroza!
Dzieci, niepomne na nakazy ustroju, wykrzyknęły:
– Święty Mikołaj, Święty Mikołaj!!!

Ja w czapce z bibuły z Elką w stroju przerośniętego kaczeńca zagryzłyśmy nerwowo wargi, gdy do sali wtoczyła się persona potężnego wzrostu, niosąca na plecach olbrzymi wór, jakby to była siatka z zakupami.
– Witajcie, kochane dzieci!
Coś mi zaczęło nie pasować.
– Przybywam tu do was z prezentami!
– Ty, Elka, to nie Mikołaj.
– Coś ty, głupia, przecież ma brodę.
– Przyniosłem dla was prezenty!!!
Ten głos… ten wzrost…
– Elka, przecież to pani Kulkowa!

Na oczach dzieci z naszego skromnego osiedla odbyła się cudowna transfiguracja pani Kulkowej z wypożyczalni sprzętu turystycznego.

***

Później okazało się, że palacza z domu kultury złapały korzonki.

ilustr. spinelli /pinezka.pl