To pytanie, którym mamusia dokopywała Joannie Chmielewskiej w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku (kto czytał jej Autobiografię, ten wie o czym mowa), wcale nie przeszło do lamusa w wieku XXI. Ono nadal funkcjonuje w wielu rodzinach, będących szczęśliwymi posiadaczami domków z ogródkiem i własnym systemem ogrzewania. Domku, nie ogródka. Niestety, ostatnimi czasy rodzaje wygodniejszego dla użytkownika opału typu: gaz, prąd czy olej o mało nie puściły niektórych z torbami, więc chcąc nie chcąc, przeprosili się z piecami CO opalanymi po staremu – węglem i koksem. Dzięki którym mają ciepło w domach i czarno w oczach. Bowiem znów ich zimowe niebo zasnuwają kłęby dymów, a osiadające sadze zmieniają ogródkowy śniegu tren w szarą szmatę. Cóż, nie pierwszy to przypadek, gdy prosty, lecz bezwzględny rachunek ekonomiczny wygrywa z ekologią. I zapewne nie ostatni, niestety.

Jak powszechnie wiadomo, węgiel na zimę należy kupić latem. Wprawdzie nie bardzo wiadomo dlaczego, bo czasy państwowych „węglobloków”, w których zapasy towaru kończyły się wraz z nadchodzącym sezonem grzewczym szczęśliwie minęły i teraz leży go pełno po różnych składach przez cały rok, ale dobry gospodarz to gospodarz zapobiegliwy. Musi mieć węgiel w piwnicy w lecie, tak jak ziemniaki jesienią, i cześć. Inaczej nie zazna spokoju.

Mój tatko w tej dyscyplinie jest nie do pokonania. Myśli o zimie cały rok. A szczególnie wtedy, gdy chwilowo jej nie ma. Ledwo nadejdą pierwsze naturalnie ciepłe noce i piec ostygnie po ostatnim grzaniu, już zaczyna się martwić następnymi mrozami, które niechybnie powrócą, bo przecież wiosna i lato są u nas takie krótkie. Więc w okolicach majowego wybuchu przyrody tatko robi remanent w piwnicznych zapasach opału i od tego momentu każdy dzień zaczyna przypomnieniem:
– Trzeba kupić węgiel.
Ot tak, żeby nikomu nie umknęło z pamięci, rzecz jasna.
Jest więcej niż pewne, iż od tej pory, każde rodzinne spotkanie, choćby o całe lata świetlne było tematycznie oddalone od warunków klimatycznych, źródeł energii i handlu, zostanie przez tatkę podsumowane słowami:
– Trzeba kupić węgiel.

Zgodnie z lokalnym przysłowiem, które mówi, że po Bożym Ciele zima się ściele, w okolicach połowy czerwca zaczyna się już gorączkowe ustalanie terminu dokonania owego zakupu. Szczególnie z męską częścią rodziny. Kobiety nie są do tego potrzebne, bowiem nie znają się na dobrym węglu i są za słabe w rękach. Co nie znaczy, że nie udziela im się lekki obłęd pod hasłem: trzeba kupić węgiel. Udziela się i to jak. Wiele babskich rozmów, choćby na temat wakacyjnych planów, kończy się stwierdzeniem:
– Najpierw węgiel.
Podobnie, jak niejeden miły odpoczynek na leżaczkach, lub pyszna kawka na świeżym powietrzu, kończą się, mrożącą, jak nagły powiew zimy, konkluzją:
– Cholera, jeszcze węgiel…

W końcu nadchodzi ten dzień… Wszystkie silne, męskie ręce są na pokładzie, czyli na podwórku i czekają na dostawę najbardziej kalorycznego węgla pod słońcem, który tatko wybrał osobiście. Bo w odróżnieniu od nas – od razu widzi, który najlepszy i byle czego nie da sobie wcisnąć żadnemu sprzedawcy. No więc, front robót przygotowany, szufle czekają, kobiety chłodzą soczki i wodę mineralną, przygotowują plastry i wodę utlenioną (wyłącznie na wszelki wypadek) oraz sprawdzają, czy panowie mają nakrycia głowy. Gdyż jak zwykle, zawsze w dzień dostawy węgla żar leje się z nieba jak wściekły.
Wreszcie – jest! Wymarzona, wielka kupa czarnego szczęścia ląduje z chrzęstem i hurkotem na (wymoszczonym starymi chodnikami, żeby było czysto i miękko) podjeździe i ekipa rozładunkowa przystępuje do pracy. Pod czujnym okiem tatki, który choćby nie wiem co, nie opuszcza posterunku ani na chwilę. Z rzadko spotykaną energią uwija się między zmniejszającą się hałdą, a piwnicznym okienkiem, omijając migające szufle z gracją i zwinnością nastolatka. Gołym okiem widać, jak uszczęśliwia go każda grudka, spadająca w piwniczną czeluść i cieszy, jak dziecko, każda smuga węglowego kurzu, osiadająca na wszystkim jak leci. A panujący rumor  wręcz koi go i uspokaja, jak kołysanka.
Zwykle w tym momencie, tradycyjnie i nieodmiennie od lat, dostaję leciutkiej głupawki i zwiększając całe zamieszanie, zaczynam robić za orkiestrę górniczą: wywijając miotłą, jak tamburmajor, w rytm szurających łopat, pełnym głosem zaczynam śpiewać przedszkolną piosenkę o górnikach, co to świdrem węgiel kruszą i o pociągach, które potem w świat go wiozą, aby nasze piece mogły grzać na złość mrozom. Brrrum-bum-bum, bum-bum, bum-bum…

Tatko kwitnie jak róży kwiat, łopatolodzy zasuwają w podskokach, a sąsiedzi mają darmowe przedstawienie. I wszyscy są zadowoleni, i radośni jak ptaszęta, że wreszcie koniec. Wreszcie ta czarna zmora przestanie nas dusić i spokojnie będzie można zająć się czymś innym.
Aż do zimy, która zwykle wlokąc się bez końca, okrutna i zła, niesie z sobą kolejny problem dla tatki: wystarczy tego zapasu węgla, czy nie wystarczy? Zawsze wystarcza, ale o tym tatko daje się przekonać dopiero po ostatnich mrozach, gdy kolejna wiosna zaczyna szaleć za oknem, a słoneczne ciepełko obwieszcza koniec sztucznego grzania.

I wtedy, po raz pierwszy, pada to niemal sakramentalne stwierdzenie, na które wszyscy czekamy:
– Trzeba kupić węgiel…

Ilustrowała: spinelli/pinezka.pl