Jak przez głupią torebkę stracić połowę oszczędności
czyli dlaczego faceci powinni leżeć na kanapie
Generalnie przepis na zalegającego na kanapie trutnia jest banalnie prosty. Dajcie mu zajęcie, które go zafascynuje. Pasja, hobby, bzik. I w zasadzie na tym temat można by wyczerpać. Jeśli to hobby również i nas interesuje, to problem mamy z głowy, a resztę tekstu możemy spokojnie pominąć. Ale jako praktyk tej uroczej teorii powiem, że genialne rozwiązania potrafią zabić swojego wynalazcę.
Facet w swej pasji, jak już się za nią weźmie, zapada się jak alkoholik w butelce. Kocha jak najczulszą z kochanek i jest wierny jak Adam Ewie. I wszystkim naiwnym, wierzącym że mężczyzna leżący sobie spokojnie na kanapie i gapiący się w telewizor to zło wszeteczne, dedykuję ten tekst.
Niedawno, nieświadoma konsekwencji, ucieszyłam sie na wieść, że mąż chce mi się zwierzyć z pasji głęboko skrywanej na dnie duszy i wzruszona tą otwartością zgodziłam się na wysłuchanie trzygodzinnej opowieści o cylindrach, kołach, silnikach, rozwierconych, nierozwierconych i automatycznej skrzyni biegów. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że na temat tych właśnie samochodów będę w niedługim czasie wiedziała tyle, co dobrze zarabiający mechanik.
Wypuszczona na wolność pasja na początku rozwijała się powoli i podstępnie. Zaczęło się od oglądania w internecie zdjęć i cichego wzdychania. Potem mąż zabrał się do tematu z mistrzostwem godnym Houdiniego i wyciągnął mnie na zakupy. Tam zafundował mi torebkę, za której kostropatą, strusią skórkę dałabym się pokroić. Jeszcze nie wiedziałam, że cena, którą przyjdzie mi zapłacić, ma o wiele więcej zer.
Uśmiechał się przy tym niemrawo, mówiąc jak niezmiernie się cieszy, że przynajmniej jedno z nas może być szczęśliwe. W takiej chwili w naiwnej kobiecie momentalnie wzbiera fala empatii większa zgoła niż tsunami – i ja, nie będąc inna, w przypływie głupiej emocji powiedziałam, że zgodzę się na cokolwiek on zechce. I w tak oto piękny sposób, na własne życzenie, uwiłam sobie pętlę na szyję. Rozradowany mężczyzna bredził coś o miłości swego życia i ciągnął mnie do domu. Przy butelce wina i super śmierdzącym serze dowiedziałam się, że właśnie zgodziłam się wydać większość oszczędności na kupno samochodu, o którym to mąż marzył skrycie, a który teraz, dzięki jego muzie (czyli mnie), będzie mógł oglądać na żywo i dawać upust swoim dzikim instynktom. Zanim przełknęłam dławiący mnie właśnie kawałek, cudownie ociekający niebieską pleśnią, było już za późno na jakiekolwiek protesty.

Następnego dnia zaczęło się piekło. Dziesiątki zdjęć przewalało się po całym domu. Na śniadanie dostałam kanapki w kształcie samochodu i spódniczkę mini, żebym strojem do samochodu pasowała. Wieczorem usłyszałam, jak przy kąpieli dziecko uczy się pokazywać paluszkiem, który samochód jest dla twardzieli, a który dla mięczaków. Wiem, które roczniki były ciekawe, a które miały kiepskie światła tylne. I dlaczego na opony szerokie jak u tira będę musiała wydać zbliżającą się właśnie premię. W pewnym momencie stan mojej wiedzy technicznej był porównywalny z wiedzą całkiem dobrego mechanika i bez zająknięcia wymieniałam wszystkie modele i roczniki. Wtedy to mąż poznał drugiego wariata i zaczęły się codzienne wieczorne rozmowy przez telefon z nowym kolegą. Co najmniej ze trzy razy dziennie.
To szaleństwo trwa już ponad miesiąc. Syn bawi się tylko samochodzikami. Mąż nadal nie potrafi wybrać modelu. Postanowił sprowadzić samochód z Ameryki. Jego miłość pochodzi bowiem zza oceanu i nazywa się Dodge Challenger rocznik 1970.
W ostateczności mogę się jedynie pocieszać, że nie zapomniał o mnie dla młodszej.
Ilustrowała: AnetaG