Mieszkam przy ostatniej ulicy w mieście. Jest tu cicho i spokojnie, z trudem dolatują  miejskie wróble, a już na pewno nie dojedzie pług śnieżny.

Dziś, w środku ciemnej nocy, obudził mnie głośny chrzęst wysypywanego z naczepy ciężarówki węgla.

W każdym razie tak pomyślałam, otworzywszy jedno oko i uruchomiwszy jedną półkulę mózgową. Za oknem idealna ciemność, bardzo wczesny sobotni poranek. Któryś z sąsiadów zamówił dostawę na taką porę? No cóż, dziwne, ale niewykluczone. Zima właśnie sypnęła śniegiem, może ktoś nie zdążył wcześniej, a grzać trzeba…

Obudzona hurgotem z trzeciej wywrotki pomyślałam, że to raczej nie węgiel, a dostawa kruszywa na dojazd do posesji sąsiadów, którzy kończą budowę trzy działki dalej. Blady świt już zaczynał się robić, budzą mnie, ale rozumiem − nikt zimą po błocie łazić nie lubi. W zeszłym tygodniu ekipa panów w zielonych roboczych ubrankach rozkopała im dokładnie całą dróżkę, więc muszą sobie szybko z grządką przed domem poradzić…

Przy dwudziestej wywrotce stwierdziłam, że wszystko ma swoje granice. Wyspać się nie dali, trudno, ale dwadzieścia naczep kruszywa w uliczkę nijak się nie zmieści. Prawie widno już, sprawdzę co oni tam usypują.

Wstałam, wyjrzałam przez okno…

Żadnej ciężarówki. Po ulicy wolniutko sunął mały, osobowy samochodzik. Dźwięk wydobywał się spod kół autka, które miażdżyło grubą, zmarzniętą skorupę śniegu…

ilustr. slovika


Ilustrowała: slovika/pinezka.pl

 

Czterdziestka na czereśni