Letni poranek. Słońce wychyla się zza chmur. Leżę na łóżku i patrzę w okno. Na wysokości parapetu widać zieloną miotełkę lipy, która rośnie przed blokiem. Wodzę wzrokiem za miarowo kołyszącymi się na wietrze gałązkami. „Trzeba wstać – myślę – zacząć kolejny dzień”.

No, może i trzeba, ale po co? Zamykam oczy i w zakamarkach mózgu szukam „powodu”, który gdzieś mi się zagubił. Powodu, żeby wstać, wykonać rutynowe poranne czynności, zaplanować rzeczy do zrobienia, zwyczajnie zmierzyć się z życiem. Przeszukuję zwoje mózgowe – tu są obowiązki, tu codzienne troski, z tej strony parę myśli związanych z radością, z tyłu siedzą różne lęki i strachy. A gdzie są motywacje? Nie ma? Niemożliwe, zawsze było ich pełno, a teraz nie ma po nich śladu?

Przyglądam się temu czemuś, co wypełnia mi czaszkę – kłąb pofałdowanej, szarawej masy, nic imponującego. Aż trudno uwierzyć, że to „coś” determinuje, jak funkcjonuje mój organizm, i stanowi o tym, jakim jestem człowiekiem. Kora mózgowa, istota biała, móżdżek, szyszynka, ciało migdałowate, płaty czołowe, skroniowe – przypominam sobie marniutkie wiadomości z lekcji biologii.  W którym miejscu powinnam szukać motywacji do życia?

Naukowcy podzielili mózg na różne rejony i określili, który rejon mózgu, za co odpowiada, jednak w dalszym ciągu więcej jest pytań, aniżeli odpowiedzi. Człowiek bada kosmos, chociaż dokładnie nie poznał organu, którym się posługuje w tych badaniach. Biochemia mózgu, neurofizjologia, neurony, neurotransmitery – wszystkie te określenia służą opisaniu tego, co dzieje się w mózgu. Tylko że wciąż więcej jest pytań, hipotez, domysłów, teorii, aniżeli empirycznie potwierdzonej wiedzy.

Jestem jednak pewna, że w tym przypadku brak wiedzy nie ma nic do rzeczy. Przed laty moja wiedza o mnie samej nie była większa, wprost przeciwnie, a wszystko dawało się łatwiej poukładać. Pod równo przyciętą grzywką na swoich miejscach były umieszczone moje cele, plany życiowe, obowiązki, marzenia. Rano szybko wyskakiwałam z łóżka, bo dzień był za krótki na to, co miałam do zrobienia. Nie miałam czasu zastanawiać się nad różnymi rzeczami, bo moje życie było wypełnione  działaniem aż po same brzegi. Moja refleksyjna natura podrzucała mi czasami jakieś dziwne pytanie, wątpliwości, ale nie skupiałam się na tym. Biegłam przed siebie ledwie dotykając ziemi i łapałam Pana Boga za nogi.

Czasami przeliczyłam się z możliwościami i boleśnie doświadczałam, jak twarda jest ziemia. Jednak szybko się podnosiłam, otrzepywałam ubranko, rozmasowywałam bolące miejsca i byłam gotowa iść dalej.

Kiedy to się zmieniło? Co się stało, że nie jestem już taka? Zmęczenie materiału? A może dopiero teraz funkcjonuję jak należy? Mądry człowiek powiedział: „myślę, więc jestem”. A  przecież ja dopiero teraz skupiam się na myśleniu, żyję bardziej świadomie. Mądrzeję? Jeśli tak, to ta mądrość gorzko mi smakuje. Wcześniej moje myśli były niczym motyle, barwne, wirujące, nadlatywały różnokolorową chmarą i zanim się im dokładniej przyjrzałam, już gdzieś znikały. Teraz moje myśli przypominają ćmy, krążą monotonie wokół mojej głowy jak wokół lampy. To, że mnożą się z nadejściem nocy i nie dają się odpędzić, jeszcze uwiarygodnia to porównanie. Nie są już tak barwne, porywające, ale za to nieustępliwie namolne, więc nie sposób się nimi nie zająć. Przyglądam się im z uwagą i uczę się dzielenia włosa na czworo.

Czasami pytam sama siebie, po co to robię, do czego mi to potrzebne? Jednak nie zależy mi bardzo na odpowiedzi. Polubiłam te myślowe zapasy-wygibasy i dobrze się z nimi czuję. Tylko czemu coraz częściej mi smutno?

Jednego jestem pewna, chciałabym wiedzieć – gdzie można znaleźć wczorajszy dzień? Gdybym znała odpowiedź, gdyby to było możliwe, chętnie wróciłabym w przeszłość. Zostawiłabym wszystko, co wiem i co mam, aby przez szczelinę w czasie wskoczyć w swoje dawne życie. Życie, w którym lekko biegłam przed siebie.  Wiatr rozwiewał mi włosy, jak gałązki lipki za oknem, a ja byłam równie zielona i młoda jak ona.

 

Kolaż: summa/pinezka.pl (na podstawie zdjęc z serwisu SXC.hu i iStock)