Ewangelia według Reutera
Taka śmierć zdarzyła się po raz drugi w historii świata. Miliony uczniów, wyznawców, gapiów z oczami przyklejonymi do ekranów rozsianych po całej planecie odbierało komunikaty. Agencje skwapliwie informowały: Jego stan jest ciężki, lecz stabilny. Pojawiło się zakażenie dróg moczowych (kliknij tutaj, żeby przeczytać więcej o urynosepsie i o szansach chorego na przeżycie następnych 48 godzin). Myśli Ziemian krążące nad Watykanem zdawały się spowalniać ruch planety. Przypomniał sobie, że jest piątek i zapragnął odprawić Drogę Krzyżową, dowiadywali się z mediów. Zmieniające się zazwyczaj jak w kalejdoskopie nagłówki wszystkich gazet i portali na całym świecie nagle zamarły i przekazywały ten sam komunikat, niemal kropka w kropkę, tylko w różnych językach.
Oczywiście nie był to ani pierwszy, ani ostatni news w historii, który przykuł uwagę setek milionów ludzi, ale żaden inny nie miał tej dziwacznej atmosfery przygotowania do jakiegoś święta. Agencje miały materiały przygotowane zawczasu (specjalnie wypasione, bo wiadomo, że gazety będą się prześcigiwać w prezentacjach tego wydarzenia jako special sections), wystarczyło wpisać datę, kiedy tylko będzie wiadoma, i puścić na prasę. Katastrofy i przewroty zdarzają się znienacka i media już tylko mogą komentować ich skutki, a nie być współtwórcami wydarzenia. Oczywiście nie był to też pierwszy raz w historii, gdy umierał człowiek tego formatu. Ale pierwszy raz w w epoce światłowodów.
Ludzie w zasadzie dzielili się na tych, którzy uczestniczyli osobiście w obrządkach żałobnych i na tych, którzy je oglądali na ekranach. Była jeszcze trzecia grupa: ci, którzy to wszystko relacjonowali, tłumaczyli komunikaty agencji, wysyłali komunikaty w eter. Oni zawsze wzbudzają trochę kontrowersji, bo z założenia hieny, bo szukają sensacji tam, gdzie ludzie płaczą i gdzie bardziej na miejscu byłaby refleksja, dramat przekuwają w show, ale cóż, jaka widownia, takie widowiska.
Jakiś taki mamy ten świat, że jeśli o czymś nie ma w mediach, to tak, jakby tego nie było w ogóle. Nie jest to wynalazek dzisiejszy, nie od dziś wiadomo, czy raczej właśnie — nie wiadomo, czy był łomot, jeśli w lesie spadło drzewo, a nikt tego nie słyszał.
Tak sobie patrzę na pierwsze strony gazet z tamtego tygodnia. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby Ewangelia była pisana dzisiaj (ma się rozumieć, byłaby traktowana jako wiadomość dnia, a nie jak wiekowa księga – nikt by nie był w stanie przewidzieć, że historia z pierwszych stron gazet będzie otaczana czcią przez przynajmniej dwa tysiące lat), byłaby upstrzona reklamami sponsorów i dodatkowymi informacjami nie mającymi związku ze sprawą.
Pozornie. Bo jednak kiedy się patrzy na setki newsów towarzyszących, to wyłania się z nich obraz czasów, w jakich się ta śmierć i ten pogrzeb odbywały. Ot, informacja, że w Kansas jedna na trzy homoseksualne pary ma dzieci. Albo sunnici apelują o włączenie się do walk w Iraku, albo coś o narciarskich warunkach w Colorado. Albo korzystne raty kredytowe. Kontekst się, jednym słowem, pojawia dla tych wszystkich wydarzeń. I nie chodzi tylko o to, co się konkretnie tego dnia stało w różnych zakątkach globu, ale o to, że tło wydarzeń, codzienne życie miliardów anonimowych ludzi, nabiera trzech wymiarów.
Dwa tysiące lat temu też umierał Syn Człowieczy. Taka śmierć się zdarzyła pierwszy raz w historii świata. Zdarzeniu temu towarzyszyli apostołowie, uczniowie, gapie, reporterzy, ochrona i celebrities. (Kaźń swoim rozmachem nie miała nic wspólnego z jego narodzinami w mizernej cichej stajence lichej, o których wiemy, bo zawczasu Siła Wyższa zadbała o zorganizowanie swoistego flash moba na tę okoliczność, używając gwiazd i aniołów z braku esemesów.) Tym razem bohater wydarzenia sam przykazał uczniom-reporterom, żeby szli w świat i głosili, co widzieli. Gdyby tego nie zrobili, cała Ofiara nie na wiele by się zdała, bo ludzie nic o niej nie wiedząc, niczego by się z niej nie nauczyli.
Uczniowie zrobili więc co mogli, przy wykorzystaniu najbardziej zaawansowanych ówcześnie technologii — zwojów papirusu i atramentu. Szli i głosili, a że znakomita większość ludzi była niepiśmienna, to angażowano dostępne techniki prezentacyjne i najlepszych visual journalists (którzy, jak wiemy, nie uważali się za artystów tylko rzemieślników), powstawały obrazy, Biblia Pauperum czy Droga Krzyżowa — ówczesna infografika czy, jak ktoś woli, wypasiona multimedialna prezentacja. Gdyby mieli kamery, chcąc nie chcąc przekazaliby więcej. I wcale nie mam na myśli tego, że mielibyśmy przejmujący i wyreżyserowany dokument w rodzaju Pasji. Mielibyśmy różne dodatkowe informacje, mimochodem zapisane przez kamery i mikrofony, rzeczy, które oni uznali za nieistotne — może na przykład cokolwiek „przezroczysta” rola kobiet w tamtych wydarzeniach nabrałaby innego wymiaru. Rzecz w tym, że kiedy się coś zapisuje, to siłą rzeczy wybiera się to, co się uważa za istotne, oczywistości lub nieistotne detale się pomija. I ocena tego, co jest istotne, a co nie, jest cokolwiek subiektywna i zależy od tego, kto na sprawy patrzy i z jakiej perspektywy (również czasowej). Pozwolę sobie to nazwać „efektem Szczepkowskiej” (która bez mała dwadzieścia lat temu oglosiła w telewizji, że: czwartego czerwca skończył się w Polsce komunizm. Wypowiedź ta została powszechnie odebrana jako żenada — naprawdę, mogła wymyśleć coś oryginalniejszego — ale po latach się okazało, że właściwie nikt poza nią tego nie powiedział i to zdanie w jej wykonaniu przeszło do historii).
I tak sobie myślę czasem — w końcu Ewangelie aż tak obszernymi tekstami nie są — co też oni widzieli, a pominęli? Bo może uważali za nieważne, może nie byli w stanie zrozumieć, a może właśnie było to dla nich tak oczywiste, że nie widzieli sensu zapisywania tego, bo zakładali, że ich przekaz, nawet jeśli ich przeżyje, to przecież będzie czytany przez ludzi takich jak oni, funkcjonujących w podobnych realiach. Albo powiedzmy (no bo w końcu mamy do czynienia z tekstami natchnionymi), że wiedzieli co mają pisać, ale już nikt nie powiedział, że kopiści czy tłumacze też byli natchnieni i oni mogli jakąś część oryginału zignorować czy zgubić.
I tak, niezależnie od tego, co się wtedy wydarzyło — to, co zostało i ma znaczenie, to słowa. Nawet gdyby tak naprawdę wydarzenia miały zupełnie inny przebieg, a połowa Ewangelii była fikcją, to słowa są jedynym, co mamy: to, co Ewangeliści zapisali, jest prawdziwsze od tego, co widzieli.
A skoro tak, to właściwie Bóg mógłby przedstawić kolejne objawienie, ale bez angażowania ludzi: ot, któregoś pięknego dnia mogłoby się okazać, że w takim na przykład Internecie nagle pojawi się kolejna wiadomość od Najwyższego, rozjarzy się na wszystkich ekranach we wszystkich językach, choć nie będzie pochodzić z żadnego ziemskiego serwera. Może by to było powiązane z jakimś realnym wydarzeniem, a może nie — ostatecznie na początku było słowo, a reszta dopiero potem, więc nie byłby to żaden ewenement, a raczej prawidłowość. A jakoś, kurczę, wydarzenia bez słowa i tak nie zaistnieją w zbiorowej świadomości, więc są drugorzędne. A że w Biblii nic takiego nie jest zapowiedziane? A kto to wie, może i było takie proroctwo, tylko niechlujny reporter zapomniał je zapisać.