Eurosceptyk
Czy wiecie, jak w oryginalny sposób można zostać eurosceptykiem? Tak, domyślam się, że dla niektórych z was nie przedstawia to żadnych trudności, ale jeżeli ciągle z optymizmem i nadzieją patrzycie na ideę zjednoczonej Europy, jesteście zadowoleni, że przy przekraczaniu granic wystarczy machnąć strażnikowi dowodem osobistym przed nosem, i cieszycie się, że wasze dzieci będą miały lepszą przyszłość, jest jeden znakomity sposób, żeby to zmienić – otóż należy postarać się o pracę w charakterze urzędnika Parlamentu Europejskiego.
W ten sposób poznamy tę instytucję od podszewki i wkrótce będziemy mogli z czystym sumieniem zacząć narzekać na nowego pracodawcę. Trzeba od razu zaznaczyć, że nie jest to banalne zadanie – ze względu na wysokie zarobki i gwarancję zatrudnienia do egzaminów na urzędników przystępuje wiele osób, i tylko niektórym udaje się pokonać konkurencję i przeleźć przez sito egzaminacyjne.
Szczęście to uśmiechnęło się także do mojej koleżanki Agnieszki. No, trzeba przyznać, że szczęściu dopomogła, przystępując kilka lat temu do egzaminów w Brukseli (pomimo że oficjalna siedziba Parlamentu mieści się w Strasburgu, to komisje obradują właśnie w stolicy Belgii). Aplikowała na jedno z niższych stanowisk asystenckich, startując głównie w celu sprawdzenia, jak właściwie ta procedura wygląda, i o sprawie zapomniała (okazało się, że proces kwalifikacyjny trwa wiele miesięcy). Sprawa jednak nie zapomniała o niej i dwa lata temu Agnieszka dostała entuzjastycznego maila zapraszającego ją do podjęcia pracy w komisji… rybołówstwa. Dlaczego akurat tam, nie ma do tej pory zielonego pojęcia, zapewniam, że z tematem ryb Agniecha nie ma zbyt wiele wspólnego, a i w życiorysie nie wpisała sobie jako hobby wędkowania. Ponieważ w tym czasie świetnie rozwijała się jej kariera w Polsce, odmówiła przyjęcia tej lukratywnej posady, wysyłając zbywającego maila w stylu „some other time”. Przeznaczenie nie dało jednak za wygraną i po roku propozycja została ponowiona (!). Skoro Unia Europejska tak jej potrzebowała, Agnieszka pogodziła się z losem, rzuciła ciekawą pracę w HR, wynajęła mieszkanie i poleciała do Brukseli – a po paru miesiącach poleciałam tam i ja – żeby ją odwiedzić.
Główną atrakcją wycieczki szybko okazały się dla mnie nie zabytki miasta ani nawet nie moje ulubione malarstwo flamandzkie; wszystko przyćmiły fascynujące opowieści Agi o życiu urzędników, potocznie nazywanych Epsami.
Słuchaj – opowiadała mi zaraz po przyjeździe z lotniska Charleroi – ja tu nie mam prawie nic do roboty, wieje nudą. Kilka dni w miesiącu mam wolne, ponieważ komisje nie obradują. W piątki – praca do 13-tej, codzienie godzinne przerwy na lunch i siłownię. W porównaniu do tego jak pracowałam w Polsce, tu nic się nie dzieje.
Niezwykłe wrażenie robi za to rozbudowany pakiet socjalny obejmujący urzędników, np. zwolnienie w początkowym okresie z niektórych podatków, naukę wszelkich języków obcych (co Agnieszka skwapliwie wykorzystała jadąc na wakacje na Lazurowe Wybrzeże – do szkoły języka francuskiego, wszystko dzięki sponsoringowi Unii). To ostatnie zresztą wydaje się być jak najbardziej uzasadnione – urzędnicy powinni przecież biegle władać kilkoma językami – i, jak przyznała Aga, po kilku latach pracy każdy z pracowników staje się poliglotą.
Nieco dziwną, przy bardzo wysokich zarobkach urzędników, choć miłą niespodzianką, wydają się natomiast różne inne przywileje, na które natrafiała w najbardziej zaskakujących miejscach, np. zniżka na luksusowe, drogie kremy w aptece. Jak stwierdziła Agnieszka już po kilku miesiącach spędzonych w Brukseli – dobrobyt i brak wyzwań szybko doprowadza wielu urzędników do minimalizmu i sprowadza ich marzenia do czekania na emeryturę, na której mają zamiar garściami wydawać zarobione pieniądze. Jeżeli już coś czasem ich ożywia, to np. dyskutowana w czasie mojej wizyty kwestia zorganizowania strajku z powodu braku dodatkowych pieniędzy na pensje dla przydzielanych im stażystów – na szczęście i na to urzędnikom zabrakło w końcu energii.
Tymczasem zaś codzienne życie Epsów koncentruje się w stołówkach i w kawiarniach, gdzie spędzają oni sporo czasu na nawiązywaniu nowych znajomości, romansów i plotkowaniu, zresztą – dodała Aga – sama się temu przyjrzysz.

Do nowej, oszklonej siedziby Parlamentu, przed którą powiewają flagi wszystkich państw unijnych, weszłam po godzinie 16-tej, w momencie, gdy budynek ciągle był pełen ludzi – ale już panowało pewne rozluźnienie. Żeby wejść do środka jako gość Agnieszki, musiałam załatwić formalności i dostać specjalną przepustkę. Po chwili wędrowałam już po eleganckim i bardzo obszernym wnętrzu budynku, w którym oprócz gabinetów pracowników mieszczą się sale konferencyjne i rozbudowana infrastruktura, ułatwiająca życie parlamentarzystom i urzędnikom – poczta, pralnie, kawiarnie, kioski, itd.
W pierwszej kolejności obejrzałam pokój Agi i poznałam pracujące tam Polki oraz kilkoro ciemnowłosych Włochów i Portugalczyków. Atmosfera miła i niezobowiązująca. Przez korytarz przemknęła w pewnym momencie jakaś roześmiana, śniada kobieta – dowiedziałam się, że jest to bezpośrednia szefowa Agnieszki. Jednym z jej zarządzeń, o których Agnieszka dowiedziała się zaraz po stawieniu się w pracy, jest obowiązek załączania do każdego wysyłanego maila obrazka przedstawiającego zdjęcie lub rysunek jakiejś rybki (komisja rybołówstwa…). W związku z tym urzędnicy obsługujący tę komisję spędzają dziennie jakiś czas surfując w internecie w poszukiwaniu ładnego obrazka. Im fajniejsza ryba, tym większe uznanie u szefowej. Istotną sprawą jest również wymagany kolor segregatorów i papieru – oczywiście niebieski. Początkowo się zdumiałam, ale po namyśle stwierdziłam, że to elementy tej samej układanki – skoro Unia Europejska zajmuje się określaniem tego, co jest prześcieradłem, a co nie, ze względu na długość jego boków, problemem kwalifikacji marchewki jako owocu, czy przysłowiowym już promieniem krzywizny banana, absurd jest tutaj jak najbardziej na miejscu.
Kolejnym naszym celem była często pokazywana w telewizji główna sala obrad, która okazała się być dużo mniejsza, niż się spodziewałam. Z zachwytem stwierdziłam, że odbywa się tam ciągle posiedzenie, wemknęłyśmy się więc do środka i usiadłyśmy w ostatnich rzędach, dzięki czemu miałam okazję wziąć udział w końcówce obrad dotyczących min przeciwpiechotnych. Frekwencja wśród parlamentarzystów gorsza niż u nas w sejmie, nie skusił ich nawet fakt dodatkowej opłaty za uczestnictwo w posiedzeniach. Nałożyłam na uszy słuchawki i przysłuchałam się obradom w kilkunastu językach świata – na sali zawsze obecni są tłumacze symultaniczni, którzy na bieżąco dokonują przekładów. Polski tłumacz mówił lekko znudzonym głosem, co jest o tyle usprawiedliwione, że pewnie był przekonany, że na sali nie ma ani jednego Polaka. Kiedy wszyscy wyszli, pstryknęłyśmy sobie parę zdjęć i poszłyśmy do sporej kawiarni urządzonej w korytarzu, ulubionym miejscu spotkań urzędników.
Tu zaczyna się dzień od nieśpiesznej kawy w ciekawym, bo przecież bardzo międzynarodowym towarzystwie. Tu Agnieszka zdobyła cenną wiedzę od swoich dłuższych stażem koleżanek o tym, jakiej narodowości mężczyźni są najlepszymi i nagorszymi kochankami Europy. Tu tą wiedzą podzieliła się ze mną. Budynek tymczasem coraz bardziej pustoszał, więc i my postanowiłyśmy na tym zakończyć wycieczkę.
Pakując się kilka dni później do domu, byłam już pełną gębą eurosceptyczką. Co nie przeszkadza mi do dziś nieustannie kombinować jak się do tej Unii „załapać” i zdążyć w niej popracować kilka lat – zanim się rozpadnie.
P.S. Agnieszce wkrótce udało się przenieść z komisji rybołóstwa do komisji zatrudnienia i polityki socjalnej, z czym wiązała nadzieje na bardziej rozwojowe zajęcie. Niestety i tam spotkało ją rozczarowanie – to samo podejście do pracy, marazm i nuda. W ostatnim mailu napisała, że w tym roku kończy przygodę z Brukselą i wraca do Warszawy. Ma trochę za dużo energii na bycie urzędnikiem Parlamentu Europejskiego.
Ilustrowała: Anna Fudyma/pinezka.pl