Najweselsze drzewo mojego dzieciństwa rosło na cmentarzu. Była to ogromna akacja i zawsze skakały po niej wiewiórki, bo między głębokimi fałdami grubej kory ktoś zostawiał dla nich orzechy.
Ponieważ nie znałam pradziadka spoczywającego w mogile u stóp drzewa, wizyty na cmentarzu były dla mnie atrakcją. Bawiło mnie, kiedy babcia wygrażała miotłą akacji, bo bezustannie siała drobnymi listeczkami. Trudno było je wyzbierać, a pomnik musiał być czysty, czemu aktywnie sprzeciwiały się ptaszyska, nocujące wysoko na gałęziach.

Babci już nie ma, sama odpoczywa w cieniu dorodnego klonu, któremu ja wygrażam teraz miotłą, a w korę akacji, z której został wciąż potężny pień, ktoś nadal wtyka orzechy.

Z każdym etapem mojego życia kojarzy mi się jakieś drzewo. Jest mi smutno, kiedy znika, tak samo jak jest mi żal odchodzących ludzi. Wszystkie drzewa pamiętam dobrze, ich pokrój i rysunek kory, wiem, jak wygladają w każdej porze roku. Nie pamiętam twarzy poznanych kiedyś ludzi, ale drzewa z każdego miejsca, w którym mieszkałam. Jeśli znika tam jakieś drzewo, miejsce przestaje być moje. Trudno, jestem uzależniona od zielska i bez widoku drzew nie potrafię funkcjonować.

Kiedyś nieopatrznie obdarzyłam uczuciem pewnego pana, bo podzielał mój zachwyt nad starymi drzewami. Nawet próbował zmienić kawałek posiadanej przez siebie łąki na kawałek lasu. Niestety, uczucie nie wyrosło pięknie, lecz zmarniało niczym sadzonki zjedzone przez sarny i zające.

Rodzinna opowieść głosi, że pierwsze drzewo, na jakie świadomie zwróciłam uwagę, wprawiło mnie w przerażenie. Był to kostropaty, bezlistny kikut klonu, przycięty na kształt kolczastej maczugi. Podobno długo potem płakałam i bałam się wszystkiego, co kolczaste. Niechęć do formowania oraz, czasami koniecznego, przycinania drzew została mi do dzisiaj. Według mnie wszystko powinno rosnąć w deszczu, słońcu i wietrze – radośnie i nieuporządkowanie.

Po upiornym klonie była jabłonka z krainy mojego dzieciństwa – podwórka między frontową kamienicą a wielką oficyną z ciemnoczerwonych cegieł. Ponoć dawniej, przed moim urodzeniem, pełne było drzew i trawy, ale ja pamiętam już tylko tę ostatnią jabłonkę i kocie łby. Wiąże się z nią jedno z nielicznych wspomnień o dziadku. Siedzi na drzewie i podaje komuś starszemu, bo nie mnie, jestem na to za mała, zielone papierówki.
Jabłonka skończyła żywot jako węgieł obrzydliwego, zbudowanego z dykty garażu. Garaż był niezbędny państwu K. do przechowywania świeżo zdobytej syrenki, symbolu zamożności końca lat 60-tych.

Następne wspomnienie też dotyczy jabłoni. Z łagodnie wygiętymi w łuki, grubymi konarami doskonale nadawały się do wspinania i przełażenia z gałęzi na gałąź.
Rosły na placu zabaw, tuż przy piaskownicy, przy ławce, na której siadywały mamy i babcie pilnujące dzieci. Z tego powodu rzadko były swobodnie dostępne, bo panie pilnowały, abyśmy nie szaleli nad ich głowami.
Wątpię, by na jabłonkach kiedykolwiek zdołały dojrzeć jakieś owoce. Znikały w naszych żołądkach na etapie zielonych i niemiłosiernie kwaśnych „gaguł”.

ilustr. Dorota Thiel

Kiedy człowiek opanował już umiejętność łażenia po jabłonkach, mógł spróbować zdobyć rozłożysty orzech w drugim końcu placu. Ogromne drzewo, którego gałęzie zaczynały się wysoko nad naszymi głowami. Trzeba było dobrze się nagimnastykować, aby wleźć po gładkim, wyślizganym przez dziesiątki dziecięcych rąk i nóg pniu.
Drzewo było opanowane przez starszych chłopaków, którzy toczyli tam różne wojny, bo działo się to w epoce, kiedy nie było emonastolatków i nawet stare konie ganiały po podwórku do zmroku. Na orzech wlazłam tylko raz i wcale mi się nie podobało. Zdecydowanie bezpieczniej czułam się na jabłonkach. Tam wystarczyło tylko wejść i w zasadzie można było siedzieć i być. Na orzechu trzeba było ostro walczyć o swoje miejsce na gałęziach, a w końcu odważnie zeskoczyć z wysokości na ziemię, na zgięte nogi.

Nie wiem, kiedy zniknęły jabłonie. Ogryzek orzecha, wciąż jeszcze solidny i potężny, rośnie nadal na pustym placu z resztkami metalowych drabinek.

Czas przedszkolny to park miejski. Dziś rzadki, pełen pustych ławek, na których trudno wysiedzieć w pełnym słońcu, wcześniej był cienisty i tajemniczy. Założony w międzywojniu, starannie zaplanowany, pełen egzotycznych wtedy roślin, w czasach mojego dzieciństwa był już bujnie rozrośnięty. Zanim stał się tylko psią toaletą, między drzewami wzdłuż południowej granicy można było zbierać grzyby. W tamtych czasach absolutnie niedopuszczalne było deptanie trawy. Dzieciom zostawało bieganie wokół eleganckich klombów z różami. I łamanie zakazu.

W parku rósł pochyły klon, o drobnych poszarpanych liściach, które jesienią wybarwiały się najwspanialszą w całym parku czerwienią. Wraz z rozpostartą pod nim gęstą tawułą udawał dla nas czołg Rudy 102. Tawuła znikła pierwsza, rosła na rogu i została zadeptana przez ludzi skracających sobie drogę. Nieco później zmarniał klon. Za to do dzisiaj rośnie większy, którego pień prawie przy ziemi rozwidla się na kilkanaście grubych konarów, pomiędzy którymi można było prześlizgnąć się do środka i ukryć podczas gry w chowanego.Wewnątrz nawet latem leżały wilgotne liście, a czasem stała woda.

Klony w ogóle były pożyteczne. Wiosną ich zjadliwie zielone kwiatostany udawały kalafiory w przedszkolnej kuchni na niby. Potem dawały nam noski, które – niedojrzałe i zielone – po rozklejeniu i przymocowaniu do własnego nosa pozwalały nam udawać potwory i wzajemnie się straszyć lub rozśmieszać.

Jesienią najbardziej kolorowe były klonowe liście zbierane do szkoły. Wtedy też ważniejsze od klonów stawały się dęby i kasztanowce. Nie znosiłam chłopaków rzucających kamieniami w kolczaste kule między liśćmi, aby jak najwcześniej zdobyć pierwsze kasztany. Zajęcie barbarzyńskie i bez sensu, bo w końcu i tak każdy z nas miał worek na kapcie ciężki od kasztanów.

Dęby dawały dwa rodzaje żołędzi. Jedne były brązowe, przysadziste i pękate, w grubych czapeczkach, a inne smukłe i zielone, najczęściej gubiły czapeczki i świeciły żółtawą łysinką, za to lepiej sprawdzały się jako materiał na zapałczane ludziki.

Po przedszkolu przyszedł czas na szkołę. Z okien mieszkania oglądałam ją od dawna przez zasłonkę z gałęzi dwóch ogromnych topoli. Gałęzie zwieszały się w dół, poruszane wiatrem wyglądały niczym długie wiązki wodorostów kołysane nurtem rzeki. Budynek szkolny wydawał mi się wesoły, boisko obsadzone topolami przyjazne. Później zbieraliśmy z ich kory zielone porosty i mchy, żeby obejrzeć je pod mikroskopem na lekcji biologii. Jesienią obowiązkowy czyn społeczny oznaczał nudne grabienie liści i wesołe szaleństwo z wrzucaniem ich sobie za kołnierz i zakazanym wskakiwaniem w usypane sterty. Dziś moja tysiąclatka, którą pozbawiono malowniczej osłony rozłożystych topoli, wydaje się bardzo malutka i straszy odrapanymi ścianami.

Teraz najbardziej lubię rozłożyste, stare grusze, które zgodnie z życzeniem poety powinny siedzieć na miedzach. Niestety, coraz rzadziej je oglądam. Własnej miedzy nie posiadam, bo zapewne jakąś bym tam sobie posadziła.

Zazdroszczę ludziom, którzy mieszkają w domach otoczonych starymi drzewami, ocienionych lipami lub kasztanowcami. Teraz nie ma takich domów, większość ma uporządkowany ogródek z kolekcją niewymagających iglaków. Czy czyjeś wspomnienia z dzieciństwa będą dotyczyć płożącego jałowca?

Lubię też przyglądać się sosnom rosnącym samotnie lub na brzegu lasu. Kiedy byłam mała, ładniejsze i prawidłowe wydawały mi się te proste, rosnące w karnych gromadach. Strasznie fajnie było leżeć pod taka sosną i oczami wbiegać po jej długaśnym pniu wysoko, aż do roztrzepanych na tle nieba igiełek. Niewykwintny zapach sosen, kiedyś zaklęty w żółtych i zielonych szyszkach roztapiajacych się w wannie w lepką maź, do dziś jest moim ulubionym zapachem kapielowym. Dorosła, wolę sosny z charakterem, poskręcane, niższe od koleżanek i o grubszych konarach. Wiem, jaką cenę płacą za przetrwanie, i doceniam ich siłę.

Teraz też mam swoje ulubione drzewo. Potężne, o grubym, mocnym pniu i pięknej, gęstej koronie. Rośnie sobie na rozgrzanej, kwitnącej łące. Kiedy jest mi źle i mam wszystkiego dosyć, wyobrażam sobie, że właśnie idę posiedzieć w jego cieniu. Wyobrażam sobie, bo najpiękniejsze drzewo mojego życia rośnie nie wiadomo gdzie i nie wiem, jakiego jest gatunku.

Może nigdy się nie dowiem, ale wtedy byłoby miło, gdyby rosło tam, po drugiej stronie…

Ilustrowała: Dorota Thiel/pinezka.pl