Dmuchanie balona
Trudno jest być obywatelką polską i nie interesować się polityką. Jakkolwiek poszukiwanie w konstytucji narodowej zapisu o przymusie interesowania się jest jałowe, to rzeczywistość urządzona jest tak, że czy się chce, czy się nie chce, interesować się człowiek musi.
Nawet jeśli się nie używa radia, a w telewizorze ma się tylko kilka najciekawszych kanałów takich jak Animal Planet, Discovery i National Geographic, to polityka i tak znajdzie sposób, żeby na nas napaść znienacka u cioci na imieninach, w środkach komunikacji miejskiej albo w salonie fryzjerskim, kiedy człowiek jest unieruchomiony w rynnie do mycia głowy i kompletnie bezbronny. Ostatnio widziałam, jak właśnie w takiej sytuacji polityka dopadła biedną panią Gronkiewicz-Walz, sącząc przez usta czterech fryzjerek arbitralne dość sądy dotyczące perspektyw koalicyjnych, a przecież od czegoś takiego to się włosy mogą zmechacić, a w najgorszym przypadku w ogóle pójść sobie precz.
Najgorzej, jeśli człowiek stara się być świadomą obywatelką. Ogląda spoty wyborcze, powoduje wypadki drogowe, kiedy, przerażony nagle wyłaniającą się zza zakrętu monstrualną gębą jakiegoś kandydata, dostaje nagłego skurczu mięśni kierownicy; zastanawia się nad magicznym znaczeniem cyfry 15, a także konkurencyjnych cyfr i grzebie w pamięci, czy to czasem nie coś z Dziadów, które to dzieło przeszło do historii literatury jako mocno matematyczne. A może z Douglasa Adamsa…? Zrywa się w nocy i pędzi do lodówki sprawdzić, czy są w niej jeszcze jakieś pluszaki, albo dzwoni do wujka, genealoga amatora, żeby wypytać o wszystkich możliwych dziadków w celu ustalenia, na której liście się znajdują – Wildsteina, Macierewicza, a może Kurskiego? Łamie sobie głowę, dlaczego solidaryzm społeczny ma oznaczać, że jeśli X pracuje, a Y w tym czasie obala tanie wino w rowie, to dochody X mają być podzielone między nich obu. Albo dlaczego fakt, że X nie zrobiła dziecka szesnastolatce, z automatu predestynuje ją do utrzymywania tego dziecka, a Y, który brał czynny udział w produkcji, jest z tego obowiązku całkowicie zwolniony, ponieważ nikt nie ma ochoty go ścigać, bo to nudne zupełnie jak flaki z olejem, przecież można ten czas rozrywkowo spożytkować np. doprowadzeniem uczniaka podejrzewanego o sfałszowanie legitymacji szkolnej, w efektownych kajdanach, do aresztu.
Jeśli się już to wszystko przemyśli, dojdzie się, być może, do jakichś wniosków. Ale nawet wtedy absolutnie nie można spocząć na laurach, gdyż kampanie wyborcze rozwijają się bardzo szybko, a kandydujące partie zmieniają się w rankingach na największego populistę z szybkością taksometru w trzeciej strefie.
W końcu przychodzi moment, kiedy po skomplikowanych i ciągle ewoluujących naszych własnych wewnętrznych wyborach, stawiamy ten nasz krzyżyk tam, gdzie – jak nam się wydaje – może spowodować najmniejszą krzywdę. Ale to wcale nie koniec, bo, jak się okazuje, tzw. władza i tak, jeśli zechce, może nas wydymać i, robiąc wdzięczne zygu-zygu, posłać z powrotem do urn, po lekkiej połajance, że źle żeśmy wybrali, no i teraz widzimy, cośmy narobili naszym głupim prawem wyborczym. Czyli wracamy do nienowej koncepcji pewnej eks-posłanki, że absolutnie nie można ufać jakiemuś „przypadkowemu społeczeństwu”. No i zostajemy odesłani do kąta, żeby klęczeć na grochu i przemyśleć, że źle zagłosowaliśmy, bo pewnej partii bardzo się nie podoba, że nie wszyscy głosowaliśmy na nią, a ci, którzy na nią głosowali, też się zachowali fuj, bo przecież mogli jeszcze pozmuszać rodzinę i znajomych, a tymczasem, jak się okazuje, w ogóle nie stanęli na wysokości zadania.
Ale powolutku, cierpliwie przewodnia partia będzie nas tak kochała, że i my ją w końcu pokochamy. W końcu wiadomo, że elektorat, to – wcale nie najładniejsza – panna na wydaniu, która tak się trochę certoli, ale dobrze przyciśnięta do muru ani zipnie i w końcu na bezdechu – od tej miłości – powie „tak”.
I tu się zaczynają schody. Bo jeśli kandydaci przestaną traktować wyborców jak niezbyt rozgarnięte dzieci, to niby jak mają ich traktować? Nie jak dorosłych przecież, bo takiemu wyzwaniu nikt nie sprosta. Póki się nam wmawia, że jesteśmy akurat w oblężonej twierdzy i każdy, ale to każdy, czyha na naszą ziemię, nasze wartości, nasze liczne kolebki wolności, niepodległości i innej ości, muzułmanie marzą po nocach, żeby nam spalić kościoły, Żydzi, żeby wykupić nasze przedsiębiorstwa, ateiści, żeby zniewolić w wolności umysły naszych niewinnych dziatek, a geje zgwałcą nas wszystkich ani się obejrzymy, wszystko jest w najlepszym porządku. Liczni wrogowie zostali określeni i dokładnie pokazani palcem, a my musimy dać im odpór w szumie husarzych piór.
Naród zamożny nie jest już tak bardzo zainteresowany martyrologią i – z całym szacunkiem dla przodków poległych za wolność waszą i naszą – nabiera skłonności do spoglądania na rozlane mleko bez paczki chusteczek na podorędziu. I to byłby naprawdę poważny cios, wiele wskazuje na to, że całkiem prawdopodobny, gdyż statystyki i raporty nieubłaganie pokazują, że żyje się nam lepiej, a gospodarka, mimo, a nawet wbrew księżycowym pomysłom kolejnych ekip, całkiem dobrze się ma, pewnie dlatego, że co rozsądniejsze karawany przywykły nie zwracać większej uwagi na szczekające pieski.
Tak więc jest to naprawdę najwyższy czas, żeby coś spektakularnie zepsuć, kogoś zantagonizować, pomajstrować przy złotówce, przejeść rezerwy budżetowe, dodrukować pieniądze, rozkręcić inflację, ale taką naprawdę fajną, co najmniej dwucyfrową, a co bardziej utalentowanym drobnym przedsiębiorcom dowalić takie podatki, żeby im się nie chciało z łóżka wstawać. Wtedy ogarnie nas marazm i beznadzieja – cierpienie, jak wiadomo, uszlachetnia, więc może jest przed nami jakaś szansa, żeby odkleić z siebie etykietkę przypadkowego społeczeństwa i pokazać, tak pożądane przez polityków, umęczone i zorane kłopotami szlachetne społeczne oblicze.
Prawie nikt nie wie, jak będzie wyglądała nasza rzeczywistość polityczna, kiedy będziecie czytać ten tekst, a ci, którzy wiedzą, nie powiedzą na pewno, więc na jedno wychodzi. Na obecną chwilę wygląda na to, że ponownie spotkamy się przy urnach. Zabierzcie ze sobą te pluszaki z lodówki, bo biedaki pozamarzają.
Animacja: Joanna Titeux/pinezka.pl