ilustr. Anna Fudyma/pinezka.pl

Gdybym zrezygnował.
(Panowie, bądźcie przy narodzinach swojego dziecka)

Zapewne nie mógłbym powiedzieć synowi w wieku dojrzewania:
– Mama trochę się namęczyła, żeby cię urodzić. Nie powiem, że bardzo, ale trochę tak. Więc nie męcz kota, przyjdź do mnie wieczorem i pogadamy, co da się zrobić w tej sytuacji.

Narodziny to cholerny cud. Pierwszy Cud Świata. Śmiem twierdzić, że pierwszy, ponieważ nie znam nikogo, na którym tak zwane cuda świata wywarłyby wrażenie równie piorunujące, co widok narodzin swojego dziecka. Oczywiście znam tak niewielką ilość ludzi, że mogę podejrzewać ich skrytą przynależność do bractwa błędu statystycznego. Nieważne.

Uważam, w każdym bądź razie, że myślący mężczyzna powinien uczestniczyć w narodzinach swojego dziecka. Oczywiście, od reguły tej muszą być odstępstwa, dotyczą one tych, którzy mdleją na widok krwi, młodych zawałowców, nadmiernie zestresowanych, nadużywających używek, osobników nadmiernie skupionych na sobie oraz prawdopodobnie tych, którym wydaje się, że napierdalanie po mordach w rzeczywistości wygląda tak, jak w telewizji – gdzie po paru śmiertelnych uderzeniach facet podnosi się i biegnie zapłacić na poczcie zaległe rachunki, ewentualnie strasznie się denerwuje i serwuje swojemu przeciwnikowi ciosy równie śmiercionośne. Niewykluczone, że w narodzinach nie powinny też uczestniczyć osoby, którym nigdy w życiu nie zdarzyło się wsiąść w samochód i grzać nocą przynajmniej dwie godziny tylko po to, aby oznajmić komuś wiadomość z gatunku tych, jakie w naszych czasach wysyła się w postaci popularnie nazwanej SMS-em. Nieważne.

Podczas porodu fizyczność miesza się z duchowością. Dla kobiet realnie, dla facetów wirtualno- realnie (bo fizyczne objawy porodu mogą z reguły tylko obserwować i współodczuwać). Z pewnością straszliwy widok rozdartej dzieckiem kobiety, ze zwisającą pępowiną, jest jednak niczym w porównaniu z absolutnie niezwykłym uczuciem towarzyszącym zobaczeniu pomarszczonej twarzyczki, wydostającej się z żywego ciała. Osiąga się wtedy przez moment stan wzruszenia absolutnego, kiedy łza pełni szczęścia może niekontrolowanie spłynąć po policzku, a pamięć wynajduje w sobie niewymazywalne matryce, na których wypalane są przeżyte chwile.

Często zdarza się widzieć moment porodu w filmach lub serialach telewizyjnych. Uśmiechnięte dziecko, które podawane jest matce na ręce jest śliczne, ma włosy, niebieskie oczy i się uśmiecha. Oczywiście, obraz ten do rzeczywistości ma się tak, jak większość telewizyjnych produkcji do tejże. Siny, okrwawiony noworodek nie ma najczęściej nic wspólnego z zestawem obrazów pojawiających się w wyobraźni poruszonej słowem „dziecko”. Nie zmienia to jednak faktu, że najprawdopodobniej w momencie, kiedy dostanie się na ręce to życie okutane w becik, kiedy patrzy się na rysy twarzyczki, które pojawiły się znikąd i na niezwykle kruche ciałko, kiedy słyszy się pierwsze oddechy i dźwięki, rodzi się miłość.

Jest to moment tak mocny, że najpewniej niewymienialny na żadną inną chwilę w życiu.

Po fakcie często zdarza się, że trzeba przemyśleć sobie narodziny. Na przykład w takim momencie, kiedy siedzi się w domu, a powiększona drastycznie rodzina wczasuje się ciągle w szpitalu. To są te chwile, kiedy myśli się z reguły : „W lodówce nie mam nic do żarcia (przynajmniej nic, co w tym momencie budziłoby we mnie jakikolwiek aplauz) oraz nie mam piwa. W samochodzie mam jedno piwko i nic do żarcia. No i opłaca się schodzić te cztery piętra tylko do samochodu? A może trzeba by od razu wyjść do sklepu?”

Na koniec zauważyć należy, że ludzie, którzy mocno przeżyli narodziny, a w życiu codziennym (związanym z pracą, która nie przewiduje szczególnych ulg dla osób doznających wielkich wzruszeń) zarządzają grupą ludzi winni zebrać swoich podwładnych (współpracowników) na kilka sekund i oznajmić im coś w taki deseń:

„Jak wam wiadomo, urodziło mi się dziecko. Chciałbym wyjaśnić co poniektórym, że w związku z powyższym czasem mogę sprawiać wrażenie nieobecnego, podejmować błędne decyzje i dokonywać nie do końca trafnych ocen. Dlatego też uprasza się w miarę możliwości o wyrozumiałość, a w przypadkach ewidentnych, o ponawianie przekazu, niosącego z sobą słuszne treści, aż do skutku w postaci przemyślanej akceptacji. Mam nadzieję, że stan ten nie będzie zbyt męczący, a jego długość uzależniam od szybkości uspokojenia się rozkołysanej rzeczywistości, tworzącej obrazy piękniejsze, niż którykolwiek z namalowanych. Dziękuję, rozejść się  /wracajcie do pracy/ i nie patrzcie na mnie, jak na wariata. Na koniec dodam tylko, że nie macie co liczyć na to, że stan ten będzie trwał wiecznie. Zapewne nie dłużej, niż aklimatyzacja w obcym kraju.”

Suplement kulinarny

Przepis na sałatkę jarzynową dla samotnych i zakochanych, lub innych, przeżywających silne wzruszenia.

Należy kupić w sklepie (sklep to jest to miejsce, gdzie uśmiechnięte panie z zagadkową miną zadają pytanie „coś jeszcze?”, często nie przebierając w płciach) opakowanie pokrojonych w kawałki warzyw (nie mrożonych!), najlepiej co najmniej 3-składnikowe, zaś w sytuacjach ekstremalnych groszek z marchewką (w sytuacjach, przekraczających zastosowaną wyżej skalę, kupuje się sam groszek, lecz z góry założyć należy, że całkowicie rezygnuje się z prawa do używania słowa „sałatka”).
Opakowanie to (z reguły będące słoikiem) zabezpieczamy do czasu dotarcia do domu (w siatce, tzw. reklamówce), lub we własnej kieszeni (co na dłuższą metę wydaje się być rozwiązaniem bardziej ryzykownym). Jeżeli nie mamy w domu majonezu (co wydaje się być oczywiście mało prawdopodobne, gdyż majonez, zwany też “jogurtem północy” występuje dosyć powszechnie pośród zawartości lodówek polskich) kupujemy słoiczek tegoż, zwracając oczywiście uwagę na odpowiednią zawartość tłuszczu i datę ważności. Na miejscu (jako „miejsce” rozumiemy miejsce, gdzie jest odpowiadająca zamiarom miska lub jakakolwiek inna miska) wybieramy odpowiadającą naszym zamiarom miskę lub jakąkolwiek inną miskę i mieszamy zawartość obydwu słoików, stosując starą zasadę „im dalej na północ żyję, tym więcej majonezu potrzebuje mój organizm”. Satysfakcja gwarantowana, podobnie jak prawo do zwrotu do siedmiu dni (z ulotki reklamującej sosy do spaghetti w puszkach).

ilustr. Anna Fudyma/pinezka.pl


Grafika: Anna Fudyma/pinezka.pl