Zacznę od pieca. Zadzwonił do mnie do pracy bardzo dawno niewidziany kolega. Koleżance, która odebrała telefon, wyznał, że chciałby rozmawiać z Elą, ale niestety nie zna jej obecnego nazwiska. Nie było problemu, gdyż jestem w biurze jedyną osobą o tym imieniu i koleżanka wręczyła mi słuchawkę, dorzucając następującą uwagę: „Jakiś antyfeminista do ciebie”. Kolega na samym wstępie rozmowy chciał głównie ustalić, jak ja się teraz nazywam i z pewnym niedowierzaniem przyjął informację, że tak, jak zawsze. No bo jak to? Przecież był na moim ślubie.

Ba, szarpnął się nawet na bukiet róż, abym miała po czym stąpać na nowej drodze życia, a tymczasem okazuje się, że w nową drogę zabrałam stare nazwisko. Czy to w ogóle uchodzi?
Jestem spokojnym człowiekiem. Nie rzucam słuchawką, nie miotam przekleństwami, zazwyczaj również nie ubliżam ludziom przez telefon. Wyjaśniłam spokojnie, że jeśli ktoś przez całe życie nazywał się, dajmy na to, Iksiński, to doprawdy zawarcie związku małżeńskiego nie jest wystarczającym powodem, aby ten stan rzeczy zmieniać. Postawmy się w sytuacji Iksińskiego. Jego nazwisko wypełnia mu całe życie. Kiedy tylko zaczyna mówić, uczy się go formułki „Nazywam się Iksiński, mieszkam na ulicy takiej-a-takiej” – na wypadek gdyby się zgubił. Potem idzie do szkoły, pełnej uwag typu „Iksiński, nie uważasz, Iksiński, siedź spokojnie, Iksiński, w życiu nie widziałam gorszego wypracowania, Iksiński, przyjdź z ojcem”. Kiedy dorasta, to, jeśli ma szczególnego pecha, średnio raz dziennie odpowiada na pytanie „Przepraszam, czy to z TYCH Iksińskich?”. Wiem, co mówię, sama mam przygotowanych kilka odznaczających się wyjątkowym wdziękiem odpowiedzi na tak postawione pytanie. A Iksiński, jeśli posiada wystarczający hart ducha, przetrwa i to, szczególnie, że nazwisko Cage jest już od pewnego czasu zajęte.

Iksiński posiada dziadka, który pasjonuje się genealogią i wyciągnąwszy z przepastnych głębin biblioteki stare pożółkłe fotografie, wytarte na rogach dokumenty, metryki chrztów i ślubów, tłumaczy wnukowi, że świat jest pełen Iksińskich. Mało tego, każdy, kto jest cokolwiek wart, zazwyczaj nazywa się Iksiński (no, może z wyjątkiem Piłsudskiego lub Dmowskiego – w zależności od preferencji dziadka). Mamy więc Iksińskiego w Powstaniu Listopadowym i w Styczniowym, mamy Iksińskiego w Katyniu, mamy, rzecz jasna, Iksińskiego, który za chlebem wyemigrował do Ameryki, gdzie całkiem przypadkowo zaprojektował kilka mostów, które istnieją do dziś. Wnuk, o ile jest pojętny, zaczyna rozumieć, że być Iksińskim to nie w kij dmuchał i doprawdy nie każdemu trafia się takie szczęście.

I nagle bach! Iksiński trafia na swoją drugą połówkę, wypełnia się platońska wizja i lada moment zabrzmią weselne dzwony. Kilka papierkowych formalności i nagle widzimy Iksińskiego, który z długopisem w dłoni dokonuje wyboru na całe życie. Z jednej strony ta wymarzona druga połówka, z drugiej – przodek, który budował mosty. Z jednej strony, co powie teściowa, z drugiej pobrzmiewające gdzieś w głowie, obrosłe w nieoczekiwane sentymenty „Iksiński do tablicy”.
Zostawmy więc Iksińskiego, zresztą wiadomo, że nie o niego tu chodzi, tylko o Iksińską. Zaprezentowałam koledze jego zamiast niej, bo chciałam, żeby wszedł w jego skórę i poczuł się Iksińskim, postawionym przed życiowym wyborem. I tu się okazało, że mój kolega w ogóle nie wyobraża sobie zmiany nazwiska, no może z wyjątkiem sytuacji, gdyby z jakichś powodów objął go program ochrony świadków. Wtedy wyjechałby do Montany i został zaklinaczem koni. Ale ślub? A co ma ślub do tego, jak on się nazywa…? Co innego żona. W końcu, skoro się jest małżeństwem, to należy się tak samo nazywać. Wiadomo, rodzina. Podstawowa komórka społeczna.
Tak więc rozróżnienie jest dziecinnie proste – jeśli spotykamy kolegę, który, jak się okazuje, nosi inne nazwisko niż przed laty, to oznacza, że brał udział w procesie przeciwko mafii lub też jest asem wywiadu i posiada dwadzieścia różnych paszportów na wypadek, gdyby nazwisko Bond mu się znudziło. Jeśli spotykamy koleżankę, która zmieniła nazwisko, oznacza to, że wyszła za mąż.

W pewnej dyskusji netowej na temat kobiet w polityce natrafiłam na wypowiedź internauty, wyraźnie zgorszonego faktem, że istnieją w życiu publicznym kobiety, które bezczelnie obnoszą się z podwójnym nazwiskiem. Ależ one mają o sobie mniemanie! – pisał internauta, wyraźnie zgorszony – to po co się w ogóle hajtały? Trudno dociec, jaka odpowiedź byłaby na miejscu, czyżby wyznanie w rodzaju „no bo ja, wyobraź sobie, wyszłam za mąż dla nazwiska”? Nie bardzo rozumiem też paralelę między podwójnym nazwiskiem a sugerowaną wysoką samooceną, ostatecznie nazwisko nie do końca jest własnością indywidualną, dziedziczymy je po przodkach i dzielimy z innymi członkami rodziny. W czasach bardziej honorowych niż obecne, jakaś rodzinna czarna owca mogła się nawet dowiedzieć, że nie jest godna nazwiska, które nosi. To wskazówka, że nazwisko było uważane bardziej za przywilej niż zasługę.

Przypomniał mi się Szekspir. „Romeo, czemu ty jesteś Romeo? O, weź inną nazwę, bo czymże jest nazwa?” – poradziła Julia z balkonu. Romeo nie skorzystał z sugestii i w ostatnim akcie mamy ogólny płacz i zgrzytanie zębów. Zapytałam kilka znajomych mężatek, dlaczego po ślubie przyjęły nazwisko męża. Większość z nich tego w różnym stopniu żałuje, nawiasem mówiąc. Powody były różne, począwszy od „no bo jak to, po pewnym czasie wyglądałoby na to, że nie jestem spokrewniona z własnymi dziećmi”, poprzez „dla świętego spokoju”, a skończywszy na „bo taki jest zwyczaj”. Zwyczaj jest od tego, żeby go modyfikować i kształtować na nowo. Ludzie kiedyś mieli zwyczaj ganiać z maczugą za mamutem, a jakoś teraz już tego nie robią i podejrzewam, że brak mamutów nie jest jedynym powodem.

Mówiąc o zwyczaju warto też pamiętać, że przez wieki w życiu kobiety były obecne oba nazwiska – rodowe i mężowskie. Damę przedstawiano jako Iksińską z Igrekowskich. Istnienie jednego nazwiska w życiu zamężnej kobiety nie jest zjawiskiem bardzo starym. Na pewnym forum internetowym padł argument, że decyzja o zmianie nazwiska jest pewnego rodzaju dowodem miłości. Ale przyjmując taki punkt wyjścia, aż się prosi zadać pytanie, czemu wobec tego kobiety nagminnie wychodzą za mąż za niekochających ich facetów. Spotkałam się też z argumentacją: „no bo on tak na mnie patrzył…” Dobrze, patrzył. Patrzeć to oni potrafią, choć jeśli chodzi o smętne spojrzenie smutnego basseta to Sylwester Stallone nadal jest nie do przebicia. Więc może trzeba było też na niego popatrzeć. Zmierzyć się wzrokiem i niech moc będzie z nami. Sprawdzić, czy piękna idea „jeśli kochasz to ustąpisz” podlega procesowi równouprawnienia, czy też nadal dotyczy tylko kobiet. A może zamiast tego warto przeforsować zasadę „nie wymagaj od innych tego, na co sam się nie zdobędziesz”. I może dobrze by było, żeby znalazła zastosowanie nie tylko w tej jednej kwestii.