ilustr. spinelli Każda z nas wie, że czas potrzebny do zagotowania danej ilości wody w czajniku znacznie się wydłuża, kiedy nad nim stoimy. I odwrotnie – jajka gotowane na miękko po dosłownie chwileczce wybuchną w garnku, o ile tylko pozostawimy je same sobie, żeby streścić przez telefon koleżance ostatni odcinek Gotowych na wszystko. Czas wyznaczony na prowizoryczne polegiwanie na podłodze ohydnej wykładziny o ksywce „krupnik” niepostrzeżenie staje się wiecznością, za to kupioną dopiero co wymarzoną torebkę dziecko koleżanki – które przedwczoraj było gaworzącym niemowlakiem – w ułamku sekundy ozdobiło gustownym szlaczkiem kredkami, które otrzymało w wyprawce pierwszoklasisty. To jest zjawisko tak zwanej względności czasu. Problem w tym, że względność czasu dość szybko przekłada się na to, że ten względny czas zaczyna być bezwzględny dla zwykłego człowieka.

Trudno jest określić precyzyjnie moment, kiedy życie przestaje czołgać się leniwie, przestaje nawet podążać ze spokojem emeryta na letnim spacerku, przegania Roberta Korzeniowskiego i osiąga tempo galopu, dostępnego jedynie niektórym wielkim kotom. Ale nie poprzestaje na tym i zanim się obejrzymy, zaczyna oscylować w okolicach możliwości sokołów wędrownych.
Zaledwie wczoraj wakacje trwały całą wieczność, a  każdym dniem można było obdzielić kilka życiorysów. A to, co się w tym dniu zdarzyło, to nie było jakieś tam byle co, ale wyłącznie wydarzenia decydujące, przełomowe, takie, które ważyły na całej przyszłości. Dwa miesiące wakacji w zupełności wystarczyły, aby zakochać się na śmierć i życie w dwóch kolegach z kolonii, trzech – na wczasach nad morzem, w jednym – w pociągu do Zakopanego i w dwóch w drodze powrotnej. W czasie dwugodzinnej warty nocnej można było przeżyć pozorowany atak z sąsiedniego obozu, z rzucaniem szyszkami w garnki dla odwrócenia uwagi, porwanie sztandaru, pogoń przez ciemny las, karne zbieranie szyszek, przyłapanie kolejno trzech par,  obściskujących się na kocach w trzech różnych miejscach polany, zakradnięcie się i porwanie sztandaru wroga, zrobienie kocówy nielubianej koleżance oraz alarm nocny połączony z karniakiem, polegającym na całkowitym spakowaniu dobytku oraz opuszczeniu terenu obozu w ciągu pięciu minut. Łatwo policzyć, że w obowiązującym w Polsce ośmiogodzinnym dniu pracy można teoretycznie zmieścić dziewięćdziesiąt sześć całkowitych spakowań się i opuszczeń terenu obozu lub dziewięćdziesiąt spakowań i piętnaście kocówek, natomiast w praktyce trudno zmieścić rozpakowanie i skonsumowanie jednej kanapki, co zaś do kocówy to społeczne konwenanse wymagają, aby poprzestać na marzeniach.

Upływ czasu oznacza, że nie mamy już najmniejszych możliwości zostać szesnastoletnią nimfetką, za to spore – zostać pięćdziesięcioletnią nimfomanką, a co gorsza, nie możemy już myśleć w kategoriach bliżej nieokreślonego, odnoszącego się do przyszłości „kiedyś”. Ponieważ przyszłe „kiedyś” zamieniło się niespodziewanie w „teraz” i to jest lekko frustrujące.

Nie mam nic przeciwko byciu po trzydziestce. Szczególnie, że nastki i dwudziestki-z-dodatkami zeszły mi na konsekwentnym i upartym robieniu krzywdy swojemu wyglądowi zewnętrznemu. Jeśli cofnięcie w czasie miałoby oznaczać powrót do ustrojenia głowy w solidnie skręconego barana, to ja do wehikułu czasu na pewno ręki nie przyłożę. Faktem jednak jest, że oczekiwanie, że kiedyś zostanę Larą Croft powoli zaczyna być bezpodstawne i nawet powiększenie biustu wiele nie zmieni.
Tym, czego mi naprawdę brakuje w warunkach bycia po trzydziestce, jest spodziewanie się wszystkiego najlepszego bez wykonywania jakichkolwiek ruchów, aby tę nadzieję zrealizować. Będąc nastolatką snułam sobie pod swoim skręconym baranem różne wizje przyszłości, w spokojnym i bezwarunkowym przekonaniu, że wszystko się jakoś zrealizuje samo. Miałam przed sobą mnóstwo czasu i właściwie mogłam nie robić nic, tylko czekać, aż „samo” weźmie się do roboty za mnie.  Dorosłość przyniosła smutną konstatację, że jedyne „samo”, które się może przytrafić, to przewlekła grypa, natomiast całą resztę trzeba sobie jakoś zorganizować.
I nawet akceptując takie niewygodne warunki, nie jest lekko. Ponieważ czas po trzydziestce równa już do sokoła wędrownego i trudno jest zmieścić wszystkie zamierzenia. Okazuje się, że jeśli chce się kiedyś napisać książkę, to już trzeba się za nią brać. Jeśli planuje się pięcioro dzieci, a nie ma się jeszcze ani jednego, to też już czas najwyższy. Jeśli do tej pory nie zaczęło się grać w tenisa, to szanse na Wimbledon rysują się dość mgliście, podobnie jak na skoczenie w najbliższym czasie potrójnego aksla, jeśli do tej pory jeździło się na łyżwach tylko okazjonalnie, nie odrywając się od bandy.

ilustr. spinelli

Leniwce kanapowe, do których się zaliczam, lubią na coś czekać i na coś mieć nadzieję. Że pogoda będzie ładniejsza. Albo brzydsza. Że będzie długi weekend i się wyjedzie nad jezioro. Że się schudnie pięć kilo i wreszcie się zacznie jakoś wyglądać. Że się będzie miało kupę kasy. Niepostrzeżenie okazuje się, że to czekanie stało się sposobem na życie. Bo będąc nad tym jeziorem już się czeka na coś, co się wydarzy po powrocie, w czasie wymarzonego upału czeka się na ochłodzenie, a ledwo się zaczęła kadencja parlamentu, już się czeka na następne wybory, z innym, lepszym wynikiem. Można przeżyć całe życie jak w poczekalni u dentysty, przeglądając leniwie gazety i zastanawiając się jak będzie się przeżuwało z nową plombą. Ale nie ma się już nastu lat i nie ma na co czekać. Życie się toczy i to coraz szybciej. Dopiero co machało się na peronie dziecku odjeżdżającemu na kolonie, a już za chwilę widzi się w obiektywie aparatu miękko rysujące światło, które jest nieodłącznym elementem jesieni.

Moja praca zawodowa właściwie w ogóle wyklucza istnienie tu i teraz. W styczniu zabieramy się za aranżację stołów wielkanocnych, w marcu – za filtry przeciwsłoneczne, a na początku września za potrawy wigilijne. Czyli ze skandalicznym opóźnieniem, bo londyński Harrods wystawił renifera już w połowie sierpnia.
Ale nie trzeba pracować tam gdzie ja, ani nawet w Harrodsie, żeby znaleźć się na pędzącej szaleńczo karuzeli. Pokazy mody zimowej odbywają się w marcu, kremów przeciwzmarszczkowych należy zacząć używać koło dwudziestki, w styczniu biura podróży przystępują do frontalnego ataku, wieszcząc rychłe wyczerpanie oferty na koniec sierpnia, kostium kąpielowy należy kupić póki jeszcze śnieg za oknem, a mieszkanie wtedy, kiedy na miejscu przyszłego osiedla widać zaśmiecony ugór, a na drugi rzut oka – brodzącego w błocie bociana. W końcu łapiemy się na tym, że dwudziestominutowy korek na jezdni wywołuje u nas rozstrój żołądka, a dziesięciominutowa przerwa w dzwonieniu komórki powoduje, że z niepokojem sprawdzamy, czy się czasem nie popsuła.

Spędzenie urlopu w kraju położonym niedaleko równika może się skończyć ciężką nerwicą. Bo są miejsca, gdzie nikt się nie spieszy. Pani w nieokreślonym wieku, bujająca się cały Boży dzień w fotelu na ganku swojego domu, ma w tak zwanym głębokim poważaniu, czy zmarnowała swoje życie nie zapobiegając zmarszczkom począwszy od dnia swoich osiemnastych urodzin, nie zastanawia się nad tym, czy jej życie uzyska nową, lepszą jakość po zgubieniu kilku kilogramów, nie ma komórki, więc nie musi się martwić, że nie dzwoni i  że piętnaście kokosowych interesów załatwiło się gdzieś tam bez jej udziału. Żyje sobie dokładnie w danym momencie na danym bujaczku i nie jest nawet zainteresowana tym, jak nazywa się ulica, przy której jest usytuowany bujaczek. Może przemknie jej przez głowę jakaś refleksja na ten temat, kiedy zagadnie ją któryś z kolei turysta, pędzący przez miasteczko niczym chart gończy, bo wykupił wycieczkę typu „w dziesięć dni dookoła świata”, więc nie ma czasu do stracenia i dopiero w domu obejrzy sobie na zdjęciach, gdzie właściwie był.

My też potrafimy się zrelaksować, a jakże. Bardzo pięknie relaksujemy się w przeróżnych ośrodkach spa, gdzie nas masują, ujędrniają i obkładają kamieniami. Bo zrelaksować się tak po prostu, nie wydając trzech tysięcy złotych, bez błota z Morza Martwego na plecach, to nie uchodzi. To by było, proszę państwa, marnotrawienie czasu. W bujaczku – no dobra, ale tylko pod warunkiem, że tak nas połamały korzonki, że naprawdę nijak się ruszyć nie idzie. Ale skoro już siedzimy w tym bujaczku, połamane, to chociaż sobie zapodajmy ambitną lekturę, żeby na obwolucie był przynajmniej jeden Nobel wyszczególniony, a skoro już tak siedzimy to można sobie przecież zmiękczyć naskórek na stopach i zaplanować generalny remont kuchni. Bo jak my sobie tę kuchnię tak pięknie odremontujemy, to nasze życie na pewno stanie się wspanialsze, szczęśliwsze, nagle okaże się, że biegle mówimy po francusku, dziecko zacznie dostawać same szóstki, kot przestanie linieć, mąż zacznie przynosić kwiaty i w ogóle będzie jak w reklamie jogurtu.

Problem w tym, że snując ciągłe plany tego, co będzie, prześlizgując się nad tym, co jest teraz, gdzieś się w tym gubimy. Przecież dopiero co był marzec, jak to możliwe, że nagle się zrobił wrzesień? Ano zrobił się, bo zajęte snuciem, zapomniałyśmy się ucieszyć z pierwszego marca, drugiego marca, a w kwestii dwudziestego czwartego maja to nawet nie jesteśmy pewne, czy w ogóle był. I założę się, że w takim stopniu wkręcenia w pędzącą karuzelę, nawet po osiągnięciu statusu milionerki – rezydentki raju podatkowego Monako, kiwając się na pokładzie luksusowego jachtu na przystani w Monte Carlo, będziemy snuć plany kolejnej diety, która odchudzi nas o pięć kilo i wtedy to dopiero będzie życie!

fot. Yaca

Więc moja propozycja jest taka: jutro będzie drugi września, bardzo piękny dzień. Będzie ładna albo brzydka pogoda. Będziemy za chude albo za grube, z nogami dalekimi od ideału, a biustem takim sobie, z niezmiękczonymi stopami i najprawdopodobniej bez sensownego pomysłu, w co się ubrać. I ten dzień będzie sobie liczył kilkanaście godzin, w zależności od tego, o której kto chodzi spać. Więc przeżyjmy ten dzień tu i teraz. Nie w przyszłości podietowej, pozakupowej, poremontowej i poliftingowej, tylko takie, jakie w tym dniu będziemy. Szczęśliwie i refleksyjnie, zagapiając się przed siebie, myjąc w zadumie jedną nogę przez pół godziny, bez planów, bez telefonów, bez „przecież jeszcze muszę”, po prostu – w wyimaginowanym bujaczku. Bo trzeba przejść intensywny trening napawania się czasem, póki jeszcze nie dogalopowałyśmy do siedemdziesiątki, łamiąc sobie głowę, jak to się mogło stać, że nagle czterdzieści lat wzięło i znikło.

Fot: Yaca
Ilustracja: spinelli