Bon calendrier
– Ah, c’est un bon calendrier! – wykrzykiwała z egzaltacją bohaterka czytanki z francuskiego w moich czasach licealnych.
Do dzisiaj mnie fascynuje, skąd ona wzięła dobry kalendarz. Bo mnie się to nie udaje od lat.
W sumie wymagania mam skromne. Chodzi mi o to, żeby nie był wielki jak kuchnia węglowa mojej praprababci. Ale żeby nie był też wielkości pudełka od zapałek. Czyli: ma się bez bólu mieścić do prawdziwej damskiej torebki, która w moim wypadku jest mała. Żeby miał wyraźny druk, trochę miejsca na notatki, żeby tydzień nie zaczynał się w nim po hebrajsku od niedzieli, żeby miał przejrzysty układ.
To wszystko. Czniam przelicznik walut, odległości w kilometrach do Bangkoku, zestawienie za ile promili we krwi capnie mnie policja w Niemczech i na Węgrzech. Olewam też mapę administracyjną Peru.
Zamiast tego, co roku w akcie rozpaczy kupuję to, co jest. Kalendarz, który ma rubryki w poprzek albo do góry nogami, tabelę kalorii i telefony do biura poselskiego obywatela Leppera.
– Bo kalendarz trzeba kupować w październiku albo w listopadzie, a nie teraz! – udzieliła mi pouczenia dama w kolejnej księgarni, którą odwiedziłam w grudniu.
No, dobrze. Dwa lata temu w październiku i listopadzie miałam problemy z chodzeniem po operacji. Rok temu wyjeżdżałam do pracy, kiedy wszystko jeszcze było zamknięte, a wychodziłam z niej, gdy sklepowe już słodko spały.
Ale w tym roku jestem zdrowym, wolnym człowiekiem.
Melduję: byłam i tu, i tam. Sensownych, normalnych kalendarzy nie ma.
A może to ja jestem jakaś marudna?!