Apteka
Czasem, niestety, człowiek musi odbębnić swoje i się rozchorować. I niech mi nikt nie opowiada, że on to niby nie musi, bo nie chorował od dziesięciu lat nawet na katar, nie mówiąc o innych skazach na ciele i umyśle.
Bo żeby była jakaś sprawiedliwość – widać to jak na dłoni przecież – ktoś za tego patentowanego lenia musi się rozchorować. W zastępstwie znaczy. Pójść do lekarza, źle się czuć, postawić swoje gardło w ogniu i przetrzebić komórki szare (jakby i tak występnym stylem życia nie były regularnie trzebione).
Wizyta u lekarza to zupełnie osobna historia, albowiem rozsądny człowiek chory** udaje się do niego tylko w chwili bezpośredniego zagrożenia życia dawno już poczętego.
Ponieważ służba zdrowia jest publiczna, to, podobnie jak do innych domów publicznych, dostać się tam można odsiedziawszy swoje (niepolecane – poczekalnie pełne są expacjentów, którzy dokonali żywota w oczekiwaniu na „nic pani nie jest, proszę brać rutinoscorbin”) lub zapłaciwszy opłatę zdecydowanie niezryczałtowaną, a zależną od wielu czynników niezależnych.
Wziąwszy urlop w pracy (bynajmniej nie na chorobę, lecz na przewidywane wizyty u lekarza) z plikiem pokreślonych recept, z których niezbicie wynika, iż zapłacimy 180% urzędowej ceny leku, udajemy się do apteki. Ci nieliczni szczęściarze, którzy przeżyli lekarską ingerencję inwazyjną („proszę otworzyć usta, szeroko powiedzieć a, wziąć głęboki oddech, wstrzymać przez dziesięć minut i zrobić piruet”) wykańczają się w aptekach.
Ileż razy okazywało się, że ów miły zakatarzony jegomość przed nami wcale nie pociąga nosem, bo ma katar! Pociąga nosem z przyzwyczajenia jeno, ale żadne leki, prócz olejków do ostatniego namaszczenia nie są mu potrzebne już od cirka ebałt tygodnia! Ile razy policja wypytywała zgodnie z ustawą o ochronie o nasze dane osobowe, bo rodzina wszczęła alarm, że zaginęliśmy!
Jeśli ktoś chce poczuć zapach peerelowskich kolejek, winien, wzorem pewnego bohatera komiksu ustawić się nocą pod monopolem lub kiedykolwiek pod apteką…
Abstrahując jednakże od ciężkiego stanu zdrowia i przekonawszy się nieraz na własnej skórze, iż choroba hartuje ducha, ciało, wolę i wszystko inne, czasem do apteki udają się ludzie, których kostucha nie dotknęła jeszcze swym kościstym paluchem. Zdrowi znaczy. Może uściślijmy, by nie było żadnych niejasności: zdrowi przekraczają progi apteki w stronę oznaczoną strzałką i staropolskim napisem „push”. Zmarniali, wymizerowani oraz głodni wypełzają, gdy pani magister litościwie pociągnie drzwi ze strzałką, której towarzyszy równie staropolski napis „pull”.
Czemu się tak dzieje? Jakaż niepojęta siła fizyczna trzyma ich tam do granic (a czasem poza nie) ludzkiej wytrzymałości? Jak ją nazwać, gdzie szukać wyjaśnienia? Otóż siła owa zwie się Staruszka. Ów mityczny potwór niejednego stacza kolejkowo-aptecznego złamał i wyssał z niego siły życiowe, odrywając go od nadziei, niczym Herakles Anteusza od życiodajnej ziemi.
Z pozoru potwór ów jest zupełnie niestraszny, mizerny nawet, ot, nawet kolejki nie tworzy za specjalnej, kubatura również nie jest przejmująca, w zasadzie waha się owa staruszka w wagowych granicach błędu statystycznego roju muszek meszek. Zwiedziony zdrowy człek staje za potworem i z rosnącym rozbawieniem powoli przeradzającym się w zmęczenie, zniechęcenie, wreszcie wyczerpanie i śmierć kliniczną, wysłuchuje mniej więcej czegoś takiego:
– Pani magister, ja mam tu takie opakowanie i ono mi się skończyło, bo muszę to brać, bo pani doktor Leśniewska mi to przepisała, jak się okazało, że mam zatory, znaczy zagrożenia miałam w żyłach i kiedy poszłam, pani magister taki straszny ból w lewej ręce, a ona, to złoty człowiek, pani magister, powiedziała, że to nic takiego, że będzie dobrze, tylko taką receptę mi wypisała, ale powiedziała, że nawet recepta nie jest potrzebna, bo to jest lekarstwo bez recepty, taka maść to była, co pani mówi pani magister, przecież pani doktor Leśniewska wyraźnie mi mówiła, że niepotrzebne, ale pani magister, bo mi po tej maści zupełnie wszystko przeszło i już mnie ręka nie boli, bo Władek, mój mąż, smarował mi i było od razu lepiej, a pani mi mówi, że to na receptę teraz jest, a może dałoby się bez recepty, strasznie długo się czeka do pani doktor, bo to złoty człowiek, pani zna doktor Leśniewską, nie zna pani, musi pani koniecznie poznać, bo jest cudem, nie lekarką, ona mojego Władzia z takich kamieni nerkowych wyprowadziła, samymi tylko lekami, bez operacji, bo pani wie, że operacja w tym wieku, to już jest, no ja rozumiem, rozumiem, pani doktor, pani magister znaczy, ja rozumiem, że pani nie może bez recepty, dobrze ja wrócę z receptą, może Władzia poślę, on ma trochę zdrowsze nogi ode mnie, bo ja, to wie pani, nogi to już zupełnie nie te, co kiedyś, to straszne, że teraz na wszystko musi już człowiek brać lekarstwa, na ręce, na nogi, na głowę też, codziennie jakieś pigułki, pani magister, ja rozumiem, dobrze, a czy ja takie coś dostanę…
Jeżeli jeszcze cokolwiek kontaktujemy, konstatujemy ze zgrozą, że oto doszliśmy do końca załatwiania sprawy pierwszego leku, a z torby staruszki wyzierają już kolejne puste opakowania, fiolki, tubki… Nie mówiąc już o tym, iż wzmianka o lekach „na wszystko” zdaje się nabierać wiarygodności w obliczu wysypujących się recept…
Kiedy po godzinach ciągnących się niczym dni (a może dniach ciągnących się jak tygodnie?) dochodzi nasza kolej i pani magister pyta, czym mogłaby nam służyć, odpowiadamy: „myślałem, że chcę prosić o paczkę prezerwatyw, ale zamiast tego poproszę Prozac. I Geriavit. Albo cokolwiek, co opóźni starzenie”.
I żeby nie było niejasności, autor chciałby skonkludować tę ponurą opowieść. Nie chodzi mi o ludzi starszych. Ja tylko nie rozumiem, czemu całej kolejce, pani magister i w końcu podmiotowi opowiadającemu, całe bogate życie musi przemykać przed oczami akurat wtedy..?
P.S. Następny ciąg serii, o ile w ogóle nastąpi, będzie dotyczył problemu z uzębieniem u mężczyzn, wiążącego się z daremnymi próbami zakupu środków czystości jamy ustnej w sklepie z kosmetykami. Odcinek będzie miał tytuł „Chciałem tylko kupić pastę do zębów, nie wiedziałem, że ta pani przede mną zakłada hurtownię”.
——-
** Rozsądny człowiek chory, już wyjaśniam to zawiłe pojęcie, to taki człowiek, który wiedziony altruizmem i poczuciem jedności z ludzkością odwleka wizytę u uczonych w lekach (acz nie w piśmie, co można stwierdzić studiując recepty) tak długo, aż nie poczuje, że i tak musi wyjść: albo do lekarza, albo do grabarza.