Z Mariuszem Sroczyńskim, dyrektorem i głównym instruktorem warszawskiej filii szkoły Tai Chi – Yang’s Martial Arts Association – rozmawia się swobodnie, a właściwie słucha się, co ma do powiedzenia. Tę interesującą konwersację przeprowadziliśmy w spokojnym tempie, czyli zgodnie z filozofią Tai Chi.

Dlaczego Tai Chi?

Dlatego, że bardzo dobrze pasuje do mojej natury, moich zainteresowań i możliwości. Pod każdym względem. Jest to na tyle uniwersalna sztuka, dotykająca różnych elementów życia, że można ją przełożyć na wszystko, czym się człowiek interesuje.
Tai Chi zajmuję się przede wszystkim dlatego, że daje mi siłę, energię i możliwości do działania w różnych innych sferach życia. Nie ogranicza mnie, wręcz przeciwnie: pozwala się rozwijać. Po prostu wzbogaca moje życie.

Początki tej przygody?

To była długa droga. Zaczęło się dosyć skomplikowanie. Od moich zainteresowań w ogóle sztuką jako sztuką. Chodziłem do liceum plastycznego, gdzie poznawałem różne jej formy; w tym samym czasie zaczęło mnie ciągnąć do kultury wschodu, łącznie z sztukami walki. Tak więc zacząłem trenować karate, które musiałem zmienić na coś łagodniejszego ze względu na mój stan zdrowia. Zacząłem  zajmować się innymi, łagodniejszymi sztukami walki, jak np. aikido. Później przyszło zainteresowanie medytacją i jogą, a potem filozofią wschodu i religią, szczególnie staroindyjską. Gdzieś tam po drodze, prawie dwadzieścia lat temu, znalazłem opisy nieznanej jeszcze wtedy w Polsce i dziwnej sztuki Tai Chi. Wtedy szkół Tai Chi praktycznie nie było. Zaczęło się dopiero pojawiać i wypływać, w niezbyt masowy sposób, z Chin.
Kiedy pojawiły się pierwsze możliwości, żeby ćwiczyć – zacząłem. Najpierw w Łodzi. Później zostałem mnichem w tradycji starohinduskiej i jeździłem dużo po Europie i całym świecie. Uczyłem się różnych elementów życia duchowego, w związku z tym odwiedziłem wiele różnych świątyń. Tak się dziwnie składało, że w każdym z tych miejsc pojawiała się możliwość ćwiczenia Tai Chi i elementów z tym związanych, jak Qigong*, itd. Od tamtego czasu Tai Chi towarzyszyło mi już jako coś osobistego, jako moja pasja.

Jak doszło do założenia szkoły? Skąd pomysł?

Nawet nie o to chodzi, że wpadłem na taki pomysł. To potoczyło się samo. Starałem się przeżywać swoje życie świadomie. Nie planować w sztuczny sposób czegoś, tylko odbierać i realizować rzeczy, które mają sens. I tak na przykład w którymś momencie pojawiła się możliwość uczenia Tai Chi. Najpierw były to prywatne, niezorganizowane lekcje. Np. będąc w jednej ze świątyń w Belgii grupa aktorów, która wystawiała przedstawienia, chciała wprowadzić motywy Tai Chi do choreografii i w związku z tym poprosili mnie, żebym ich uczył. Później, w Indiach, jogini i sadhu (nauczyciele duchowi) zainteresowali się tym, co robię i nastąpiła wymiana między nami: uczyłem ich Tai Chi, a oni mnie jogi, technik medytacyjnych. Gdy przeniosłem się do Warszawy, wśród znajomych pojawiły się plany i propozycje, żebym ich uczył, bo widzieli, że mnie to fascynuje, że się w to wgłębiam i że jakoś mi to wychodzi. W tamtym momencie związałem się bardziej z organizacją, którą teraz reprezentuję: Yang’s Martial Arts Association (Stowarzyszenie Sztuk Walki Systemów Yang – przyp. aut. ). Będąc w Warszawie i mając świadomość, że zostanę tutaj dłużej, zacząłem dawać regularne lekcje. Na początku w mniejszym gronie. Potem grupy zaczęły się rozrastać. Ludzie  przekazywali sobie informacje, że prowadzę zajęcia, ktoś zaczął mi pomagać, ktoś umożliwił mi pewne rzeczy, pomagał organizować. Dużo osób zaczęło się angażować zupełnie spontanicznie.
W tamtym momencie przestałem być mnichem, byłem kierownikiem jednego z działów w firmie budowlanej. I zauważyłem, że zajęcia Tai Chi zajmują mi coraz więcej czasu. Powstawało coraz więcej grup, coraz bardziej musiałem się do zajęć przygotowywać. Musiałem się rozwijać, żeby przekazywać ludziom więcej. Czasu na inne sprawy zawodowe było coraz mniej. Doszło do tego, że zrezygnowałem z pracy. Na początku zmniejszyłem swoją pracę do pół etatu, a później stwierdziłem, że to nie ma sensu i zacząłem już tylko prowadzić szkołę Tai Chi. Tym bardziej, że dostałem zgodę od władz zarządzających YMAA w Polsce, zgodę od Mistrza Yanga (założyciela szkoły – przyp. aut.) na prowadzenie w jego imieniu zajęć w Warszawie. Nic już nie stało nie przeszkodzie.  Ludzie byli zainteresowani, mnie się podobało, wszystkie zgody, które były do tego potrzebne, też jakoś naturalnie do mnie przyszły, no i już. Zaczęło się dziać.

Nie myślałeś więc o tym, że szkoła ma się rozrastać?

Nie, nie myślałem o tym. Po prostu zaufałem i w pewnym sensie zaryzykowałem, ale zaryzykowałem mając świadomość tego, że robię to, co lubię. Gdy przestałem być mnichem, to zastanawiałem się, co będę robić w życiu. Próbowałem się zainteresować i przygotować do wielu aspektów życia, tak żeby jakoś funkcjonować, utrzymać się, znaleźć pracę. Oprócz tych kilku zawodów artystycznych, które wcześniej zdobyłem, chciałem się wzbogacić o praktyczny zawód. Skończyłem dwuletnią szkołę dekoratorstwa wnętrz. W ogóle nie myślałem, żeby zajmować się Tai Chi zawodowo. Po prostu ono było obok mnie przez cały czas. Było takim cieniem i od kilkunastu lat towarzyszyło mi w życiu. A okazało się tym, co wyszło na pierwszy plan. Nie robiłem nic specjalnego, żeby szkołę rozwijać. Nie chciałem tworzyć jakiegoś sztucznego tworu. Nigdy nie robiłem ulotek, plakatów. Po prostu to wszystko zaczęło się dziać. Ludzie rozmawiali o tym i miało to swoją wartość. Przychodzili do mnie ci, którzy wiedzieli, czego mogą się spodziewać. Przychodzili z polecenia, z zainteresowania, a nie jak to się brzydko mówi „z ulicy”. Szkoła rozwijała się w sposób bardzo szybki, wyraźny i teraz jest to jedna z największych szkół w Polsce.

Może teraz o samej technice i strukturze Tai Chi. Stylów Tai Chi jest wiele.

Tak. Może dlatego, że jest sztuką, która przetrwała w ludziach i rozwija się w nich. Nie jest to coś namacalnego – jak obraz, książka. To coś, co ludzie tworzą  i przekazują dalej. Poza tym, jak już wspominałem wcześniej, jest w tym duża indywidualność. W związku z tym każdy mistrz nadaje Tai Chi swój charakter tak, jak każdy artysta nadaje go swoim pracom. W Tai Chi „artysta” nadaje swój charakter oparty o jego możliwości fizyczne, zrozumienie, mentalność, potrzeby treningu. Poprzez to powstają różne style Tai Chi. Oczywiście można to uogólnić.
Najstarszym stylem, który przetrwał do dzisiaj, jest styl Chen. Ze stylu Chen rozwinął się styl Yang, którym i my się zajmujemy. W naszej szkole zajmujemy się tak naprawdę obydwoma stylami. Styl Yang ma kilka swoich odmian, które ewoluowały na przestrzeni lat. Ze stylu Yang wywodzi się cała masa stylów. Najbardziej popularny jest styl Wu, W’u, Sun, styl pekiński i inne.
Sam styl Chen nie jest tak bardzo starym stylem – ćwiczy dopiero dwudzieste pokolenie. Więc to nie jest dużo. Tai Chi historycznie udokumentowane ma około ośmiuset do tysiąca lat. Pierwszym twórcą Tai Chi był legendarny mędrzec Zhang Shanfeng. Uważa się go w Chinach za świętego, nieśmiertelnego. Są jakieś zapiski, że żył około dwustu lat, więc nie wiadomo, czy na dwunasty czy czternasty wiek datuje się powstanie jego stylu.
Natomiast tego typu ćwiczenia zostały już spisane przez Żółtego Cesarza, w jego księdze, dwa tysiące lat przed naszą erą. A więc Tai Chi może sięgać swoimi korzeniami do paru tysięcy lat wstecz.

A co jest powodem, że Tai Chi wyszło ze wschodu na zachód?

Niezwykła ponadczasowość i ponadkulturowość. Nie należy kojarzyć Tai Chi z czymś chińskim i wschodnim, ponieważ jest to coś, co może przydać się każdemu człowiekowi. Jest uniwersalne i przede wszystkim ma pomóc w odzyskaniu równowagi, a ta jest kluczem do zdrowia.
Tai Chi wypłynęło ze wschodu, bo ludzie zaczęli się nim interesować. Miliony ludzi w Chinach i miliony osób na całym świecie ćwiczą i doceniają wartości Tai Chi. Poza tym istnieje opinia, że jest jednym z najdoskonalszych dzieł chińskiej kultury. Nie udało się powstrzymać „inwazji” Tai Chi na zachód. System polityczny w Chinach sprawiał, że tego typu sztuki były niszczone, tłamszone i spychane. Jakby na przekór wszystkiemu miało to wpływ na to, że mistrzowie tej i wielu innych dziedzin chińskiej kultury nie mogli jawnie działać i zaczęli uciekać z Chin do Stanów, do Australii, do Europy. Okazuje się, że największych nauczycieli Tai Chi łatwiej spotkać dzisiaj w Europie, a nawet w Polsce, niż w Chinach.

Czy wobec tego nie dochodzi do degradacji stylu?

Tak naprawdę ludzie mogą degradować wszystko. To zależy tylko od szczerości treningu. Żyjemy w czasach, w których wiele rzeczy się spłyca. Ludzie nie mają dużego doświadczenia i rozeznania w tematach, którymi się zajmują, a uważają się za wielkich ekspertów. To kwestia tylko i wyłącznie szczerości. Myślę, że było tak zawsze i tego się nie zmieni. Prawdziwi mistrzowie jakiejkolwiek sztuk są wyjątkami.
Mistrzostwo w jakiejś dziedzinie jest wynikiem geniuszu, talentu i pracy. Takich osób jest niewiele i nie ma co się przejmować, że sztuka się degraduje. To tak, jakby w klasie w liceum plastycznym, która liczy trzydzieści osób, powiedziano, że jedna jest dobra, a dwadzieścia dziewięć osób nie może malować, bo degraduje malarstwo. Każdy robi to, na co może sobie pozwolić i tak, jak to zrozumie. Nawet jeśli jedna osoba na tysiąc zrozumie Tai Chi, to będzie to ta właściwa osoba. Są osoby, które poważnie zajmują się Tai Chi, a są i takie, które traktują tę sztukę powierzchownie. To jest w pewnym sensie normalne. Jesteśmy nauczeni w dzisiejszych czasach, żeby się ślizgać tylko po tematach, nie wgłębiać się. Przyzwyczajeni jesteśmy, że mamy tabletkę na wszystko i przez to troszeczkę jesteśmy rozleniwieni.

Wspominałeś, że byłeś mnichem. Dokładnie: byłeś braminem. Mógłbyś coś powiedzieć o tym etapie swojego życia?

Byłem braminem. W tradycji (religii) hinduskiej inicjacja bramińska jest w pewnym sensie najwyższą inicjacją. Jest się wtedy kapłanem. Ma się taką wiedzę duchową, która daje możliwość zajmowania się najbardziej subtelnymi aspektami życia duchowego, np. prowadzenie różnych ceremonii na ołtarzu, ofiar ogniowych. Tak więc jest to dosyć ważna funkcja duchowa, rzadko możliwa do zdobycia przez tak zwanego „białego człowieka”. Moje siedem lat bycia mnichem zaowocowało tym, że przeszedłem taką inicjację. Musiałem być specjalnie sprawdzany, nadzorowany, przechodzić przez różne testy. Ostatecznym jest test bramiński z filozofii i ofiara ogniowa, gdzie otrzymuje się od mistrza duchowego, tzw. święte nici bramińskie – charakterystyczne dla religii hinduskiej i specjalne mantry Gayatri. To było piękne doświadczenie. Jednak, żeby być braminem trzeba być silniejszym niż myślałem. Stwierdziłem, że jestem za słaby, że to nie jest to, czym mogę zajmować się przez całe życie tak szczerze. Stwierdziłem, że nie chcę udawać mnicha. Moje nastawienie do życia jest trochę inne. Moje słabości zablokowały mi tę drogę, więc stwierdziłem, że lepiej będzie, jeśli pójdę własną. Cała edukacja bramińska, czy w ogóle edukacja duchowa miała bardzo duży wpływ na moje nastawienie do świata i w bardzo wielu rzeczach mi pomogła. Nie żałuję tego, że zostałem mnichem i nie żałuję, że odszedłem. Myślę, że wszystkie te wybory były dobre i że dobrze, że tak się stało.

Tai Chi jest połączeniem świata duchowego z materialnym, ziemskim. Jakie są Twoje obserwacje podczas uczenia innych w związku z tą zależnością i jak Tai Chi wpływa na Ciebie?

Cała filozofia Tai Chi jest tak obszerna i bogata, że trudno ją opisać nawet w kilku książkach, a nie tylko kilku zdaniach. Ma na celu zmienić jakość całego życia, połączyć sfery fizyczne, mentalne i duchowe, znaleźć w nich równowagę. Działa w różnych wymiarach do takiego stopnia, do jakiego na to pozwolimy. Jak to wpływa na ludzi? Myślę, że każdy ma indywidualne odczucia. Tai Chi uczy tego, żeby do wielu spraw podchodzić osobiście, a nie wkładać siebie w szablony, które już ktoś przygotował. Nauczyć się uwrażliwiać siebie na odbiór wielu subtelności w naturze. W związku z tym odbiór Tai Chi jest też indywidualny. Taką rzeczą, którą można zaobserwować u wszystkich na początku, jest uspokojenie, rozluźnienie i wyciszenie się. Nie chcę jakoś specjalnie ingerować i wpływać na to, jak ludzie mają odbierać Tai Chi. Pokazuje pewne sposoby pracy ze sobą, a to, jak to ktoś wykorzysta, to już inna sprawa.
Dla mnie Tai Chi łączy zainteresowanie wszystkim, np.  kontakt ze wsią, naturą, bo urodziłem się i wychowałem  na wsi i tęsknię za tym. Zainteresowanie sztuką, zainteresowanie sztukami walki, duchowością, filozofią, religią – to wszystko jest w Tai Chi. To niezwykłe, że Tai Chi uczy podchodzenia do wszystkiego z dystansem. Z odpowiednim i zdrowym dystansem. Nie negowania pewnych zjawisk, nie uzależniania się od nich, tylko po prostu odpowiednie wyczucie i dopasowanie. Mam nadzieję, że ludzie też się tego uczą, że dzięki Tai Chi bardziej docierają do siebie, do swojego wnętrza. Że dbają nie tylko o swoją fizyczność, ale i o samopoczucie, wewnętrzny rozwój. I oprócz tego, że odnajdują pewne wartości w sobie, to też znajdują siłę, by je realizować. To jest najważniejsze. Odnajdują pewne pragnienia, które były tłumione, a które są ważne w ich życiu i mają siłę na ich realizację.

Czyli Tai Chi przeniknęło każdy poziom Twojego życia. Tak to wygląda?

Hm. Nie wiem… Pewnie tak. Wzbogaca jakość mojego całego życia i w różnych jego sferach, ale to nie znaczy, że w każdej ze sfer życia dobrze sobie radzę dlatego, że uczę się Tai Chi. Na pewno w wielu rzeczach naprawdę mi pomogło, w wielu rzeczach zwróciło uwagę na to, że coś jest nie tak. Nie chciałbym jednak wszystkiego zawdzięczać Tai Chi. Każdy ma swoją historię i jest ona pisana latami, różnymi wydarzeniami, sytuacjami. To, że Tai Chi pomaga mi w życiu zrozumieć wiele spraw, daje mi siłę – to jest fakt, ale nie znaczy, że dzięki Tai Chi rozumiem już wszystko. Cały czas mnie coś zaskakuje, cały czas z czymś sobie nie radzę. Mam dużo rzeczy do przepracowania. Mam świadomość, że w pewnym momencie z czymś mi nie wychodzi, że z czymś nie mogę sobie poradzić, że robię coś źle. Zrobiłem i robię mnóstwo błędów, ale czuję, że żyję. Plusem jest to, że jestem tego wszystkiego świadomy i że chcę to zmienić. Czy mi się udaje mniej lub bardziej, szybciej czy wolniej, to już jest inna sprawa. Jednak fakt, że chce coś zmieniać świadczy, że jakość mojego życia się poprawia.

———
* Qigong – starożytna chińska nauka wyczuwania, gromadzenia i kierowania energią chi w ciele człowieka. Natomiast chi (qi) to według wschodniej medycyny subtelna życiodajna energia, która wypełnia cały wszechświat, czyli także człowieka (który posiada własną wewnętrzną energię) – przyp. aut.

Dziękuję Mariuszowi za udostępnienie zdjęć.