Zanim nastanie cisza
W ciszy, na szpitalnym łóżku, w samym środku Europy, umiera człowiek. Należałoby rzec Człowiek, ale zapewne on sam pierwszy by zaprotestował. Umiera zaklęty w ciele starszego pana o powierzchowności na tyle niepozornej, że nie pozwala domyślić się jego ogromnej siły czerpanej z człowieczeństwa właśnie. Umiera tutaj, z dala od wielojęzycznego zgiełku, w ciszy warszawskiego szpitala, wśród najbliższych. Umiera tutaj, a nie tam, w dżungli, którą przedzierał się tropem Che czy w którymś z dziesiątków innych miejsc, gdzie śmierć zaglądała mu w oczy. Wtedy była zbyt pijana szaleństwem, by strzelić i trafić. Teraz udało się jej to bez jednego wystrzału. Po cichu. Ten, którego dopadła, którego zdołała dosięgnąć, to Ryszard Kapuściński.
Jego podróż nie zaczęła się w momencie, kiedy wyruszył w drogę i nie skończyła, kiedy dotarł do mety. W rzeczywistości bowiem zaczęła się w nim dużo wcześniej i praktycznie nie skończy się nigdy, bo taśma naszej o nim i jego książkach pamięci kręcić się w nas będzie zawsze, nawet jeśli nigdy nie ruszymy się z miejsca. Wszak zaraził nas podróżą i jest to rodzaj choroby nieuleczalnej.1
Urodzony w Drugiej Niepodległej, zraniony drugą wojną, za uszy ciągnął mnie Kapuściński przez bylejakość siermiężnego zaścianka PRL aż po czasy, kiedy już mało kto go chciał wysłuchiwać w potopie wszędobylskiej, intelektualnej tandety. Strach pomyśleć, że już niczego więcej nie napisze. Tej straty nie da się załatać niczyimi i żadnymi słowami. Choć kiedyś przecież odejść musiał, ale kiedy by nie odszedł, stałoby się to zbyt wcześnie. I tak właśnie jest dzisiaj.
Był dla mnie obywatelem świata, ale nie tego ociekającego tombakiem arogancji wobec biedy i słabości, lecz tego drugiego właśnie. Bardziej niż ktokolwiek inny, nie tyle rozumiał – sam mówił, że to niemożliwe – co starał się zrozumieć współczesność. Odchodząc, na kilka godzin zdołał zamknąć pysk reklamom. Musiał umrzeć, żeby zechciano go znów wysłuchać? Boję się, że jego odejście jest równoznaczne ze skazaniem nas na niezakłócane refleksją zaciskanie pięści wrzasku na innych. A on w nich widział innych właśnie, a nie obcych i wrogich. Ktoś zapytał: czy świat stał się lepszy dzięki temu co Kapuściński napisał? Nie. Nie sądzę. Nie było świata na to stać, zwyczajnie nie potrafił. Ale z pewnością dostał wielką szansę, by zrozumieć jakim jest. Żeby tylko zechciał i wreszcie kiedyś potrafił z niej skorzystać.
Urodziłem się w roku, w którym opublikował pierwszą swą książkę – Busz po polsku. Przeczytałem ją osiem lat później, moją pierwszą w życiu lekturę nieobowiązkową. Chodź za mną, patrz i myśl – skinął na mnie zbiorkiem reportaży. I poszedłem. I nadal próbuję iść tą ścieżką, wypatrując jego śladów. Do dzisiaj nie wiem, na ile rozumiem, co napisał. Za każdym razem, przy ponownej lekturze któregokolwiek z jego tomów odkrywam coś nowego, a kończąc czytać, obiecuję sobie powrócić, ponieważ drąży mnie niejasne przeczucie, że natrafiłem na kolejny nowy trop. Trop, którego jeszcze nie rozumiem. Wracam, bo wracać muszę. Lęk, że coś przeoczyłem nie pozwala inaczej.
Mając 13 lat połknąłem kolejną jego książkę. W czasach zawłaszczenia lewicy przez pezetpeerowską popłuczynę po stalinizmie Chrystus z karabinem na ramieniu Kapuściński wytłumaczył mi, że można brzydzić się bezideowym tłumem szczęśliwych posiadaczy gierkowskich legitymacji, a jednocześnie (wręcz właśnie dlatego!) stać po stronie słabych. Po stronie biedy i społecznej krzywdy, nie popadając przy tym – co równie ważne – w puste a bezkrytyczne zauroczenie mitami Guevary i innych. Nakazał mi też widzieć w terroryzmie nie tylko brutalną, ślepą przemoc, ale i dostrzegać przyczyny zjawiska. Pojąłem również, że „chcę rozumieć nie musi oznaczać „popieram”.
Potem Cesarz. Potem Szachinszach. Początkowo dałem się ponieść przemożnej chęci dostrzegania w nich tylko zakamuflowanej wizji tonącej gierkowskiej Polski. Niemało czasu musiało minąć, bym wreszcie dojrzał do uniwersalnego przesłania tych wspaniałych książek, które po dziś dzień nie utraciły nic ze swej ponadczasowej aktualności, nie tylko przecież w odniesieniu do naszego zaścianka. Dwadzieścia pięć lat temu napisałem do studenckiego pisemka swój pierwszy felieton. Mój, w szczeniackiej euforii wystukany na dziadkowej „Erice” – III świat tańczy i śpiewa był z jednej strony brutalną drwiną z królujących w polskich mediach „obrazków z życia bambusów”, a z drugiej żądaniem zrozumienia dla innych. Nie obcych, lecz innych. Po latach wstydzę się trochę tamtego mocno naiwnego wrzasku, ale jestem też dumny, że gówniarzem jeszcze będąc, już coś rozumiałem.
Na Imperium czekałem nerwowo przebierając nogami, a dopiero co zzułem uwalane betonem gumiaki polskiego akordowego kulisa z fabryki domów. Ruiny nieodparcie przypominającej mi zasypane pustynią, znane z Szachinszacha pordzewiałe piramidy propagandy sukcesu Rezy Pahlawiego. Paręnaście miesięcy wcześniej wcisnąłem pewnemu redaktorowi przyciężki felieton inspirowany Cesarzem. Czekałem i doczekałem się rozważań Kapuścińskiego (nikogo innego nie chciałem wtedy słuchać) o zdychającym ZSRR. Słów wynikających z głębokiej refleksji, a nie zapiekłych uprzedzeń. Słów mądrych, pozbawionych egzaltacji, tak dziwnie przyjaznych ludziom, ku którym zawsze podążał z notesem i ołówkiem, a nie z zaciśniętymi w paroksyzmie gniewu pięściami. Pytał ich zaś nie po to, by wielbiono w nim pytającego, lecz by móc wysłuchać odpowiedzi. A może nie pytał, lecz po prostu z nimi gadał? Nie potępiał – wolał rozumieć. Nie oceniać, rozumieć ludzi. Z piętnowaniem reżimów nigdy problemu nie miał – potrafił je rozpoznać bez względu na kolor, zrozumieć czym są nie na sztandarach, lecz w istocie, co wyrządzają ludziom i kim ich czynią.
Latynoska nędza w Chrystusie… i Wojnie futbolowej cuchnęła brudem i potem, roiła się od insektów. Ginąca wśród obojętności świata Afryka Hebanu parzyła mi palce. Nie zapominając o kolonialnych zaprzeszłościach, Kapuściński podpowiedział… upał. Potworny, wszechobecny, paraliżujący wszystko co żywe. Dla Afrykanów banalnie codzienny, dla nas niepojęty zupełnie tak, jak i odmienność mentalności ludzi stamtąd. Odmienność w wielkiej mierze usmażona w tym upale właśnie i na kolonizatorskich patelniach. Żeby czytelnika żarem lejącym się z roztopionego nieba oparzyć, trzeba było go doświadczyć samemu. Nie zatrzymywać się w „Ritzach”, roztaczając wokół dyskretną aurę arcyintelektualisty z „jedynego cywilizowanego” kontynentu, ale koczować na brudnych matach w pełnych robactwa barakach. Podróżować przedpotopowymi ciężarówkami i bez odrazy pocić się wraz z tamtejszymi ludźmi w wagonach najlichszej klasy. By później rozsadzało czytelniczy termometr. By nie było nadużyciem stwierdzenie, iż bez Gościa honorowego Nadine Gordimer oraz Hebanu nie da się na odległość pojąć postkolonialnej Afryki. A chyba warto, zanim zdechnie na AIDS podczas wystawnego bankietu, wieńczącego którąś z rozlicznych konferencji poświęconej jej ratowaniu.
Po wielkiej podróży przez setkę krajów, odszedł sukcesor Herodota, na spotkanie świata idący pełen życzliwej ciekawości i chęci zrozumienia. Inność akceptował, ale bez taniego europobłażania, bez poklepywania po wychudłych plecach z białą eurowyższością. Choć doskonale dostrzegał odmienności w „kulturowym zaprogramowaniu” narodów i cywilizacji, to takie wyciągał wnioski, że to nie o nim musiał de Lazari napisać – kto ośmieli się rozsądzić, po czyjej stronie jest Prawda, ten jest głupcem. Na globalizację nie sarkał jękliwie, tylko starał się dostrzec, jak wykorzystać ją dla zasypania rowu dzielącego biedę (jakkolwiek rozumianą) od bogactwa. Przestrzegał przy tym, że nasz brak zrozumienia innych owocuje w nich świadomością odrzucenia przechodzącą w poczucie krzywdy. Uprzedzał, że kiedy zbiegnie się to z potężniejącą dziś dumą własną upośledzonych oraz ich wzmagającą się potrzebą zachowania tożsamości, dojdzie do eksplozji. Eksplozji, której nie da się opanować. Nie po raz pierwszy, zresztą, bo przecież – jak zwrócił uwagę w Podróżach z Herodotem – nasze poczucie niepowtarzalności problemów dzisiejszego świata jest błędne i złudne. Jak choćby konflikt islamu z chrześcijaństwem, który trwa już przecież kilkanaście wieków, a nie marnych miesięcy strachu od 11 września.
Pogardzany przez niejednego reportaż uczynił dziełem sztuki, ponieważ nie ograniczał się do notowania stad faktów, ciekawostek i szczególików, ale w godzien najwyższego podziwu sposób dążył do wynikającej z refleksji syntezy, nie tracąc jednocześnie reporterskiego nerwu, zmysłu obserwacji i zdolności odnajdywania tematu tam, gdzie go dla przeciętnych zjadaczy chleba nie było. Nie był cudownym gawędziarzem jak Wańkowicz czy Wolanowski, lecz filozofem reportażu. Staroświecczył? Nie powiewał hawajską koszulą medialnego kabotyna, nie robił do czytelnika kretyńskich min, zastępujących brak treści. Nie szczerzył się w pustym uśmieszku szczeżujowatej szarańczy współczesnych mediów, bez żenady łaszącej się do tępaków. Nie strzykał, trującą w istocie rzeczy, papką sensacyjnych bzdur i konfabulacji. Kapuściński zmuszał do myślenia. Nie żądał, nie narzucał, podpowiadał ledwie. Ledwie?
A teraz zamilkł i nastała cisza. Cisza.
Śmierć ambasadora ostatni raz miałem w rękach kilkanaście lat temu, ale nader często nasłuchuję, gdzie dziś na świecie jest cicho. To Kapuściński przestrzegł mnie, że Ludzie […] zbyt dużo uwagi poświęcają tzw. głośnym momentom, a za mało badają okresy ciszy. Jest to brak intuicji tak niezawodnej u każdej matki, kiedy usłyszy że w pokoju jej dziecka raptem zrobiło się cicho. […] Ta cisza oznacza coś niedobrego […] to cisza, za którą coś się kryje. […] Cisza jest sygnałem nieszczęścia i często – przestępstwa. Jest takim samym narzędziem politycznym jak szczek oręża czy przemówienie na wiecu. Cisza jest potrzebna tyranom i okupantom, którzy dbają, aby ich dziełu towarzyszyło milczenie. […] Jakaż cisza emanuje z krajów przepełnionych więzień! […] Ile wysiłku poświęca [się], aby utrzymać stan ciszy […] Ile ofiar z tego powodu i jakie koszta! Cisza ma swoje prawa i wymagania […] potrzebuje ogromnego aparatu policji. Potrzebuje armii donosicieli. Cisza żąda, aby wrogowie ciszy znikali nagle i bez śladu. Cisza chciałaby, żeby jej spokoju nie zakłócał żaden głos – skargi, protestu, oburzenia. Tam gdzie rozlegnie się taki głos, cisza uderza z całej siły i przywraca stan poprzedni – to znaczy stan ciszy.
Cisza, jeśli jest, kryje tragedie. Teraz, gdy Kapuściński odszedł, czy ktoś będzie umiał i chciał nam tę ciszę zakłócać? Czy będziemy go słuchali? Gdybym był głuchy i ślepy na wszystko, stać by mnie było na optymizm. Chociaż dziś. Zanim nastanie cisza.
————————
1 trawestacja fragmentu Podróży z Herodotem
Kolaż: summa/pinezka.pl