Wywiad z Anną Zgierun-Łaciną
Anna Zgierun-Łacina − genetyk, biolog molekularny, dziennikarka, nauczycielka, zielarka, wiedźma (czyli – w przeciwieństwie do niewiasty – ta, która coś wie), żona (po arabsku: zołza) i matka, słowem humanista i ścisłowiec w jednym. Od lat zakochana w łacinie (z wzajemnością). Pisze zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Jest autorką serii Drużyna majora Limfocyta dla dzieci młodszych i książki Sześć Dominika utrzymanej w konwencji literatury familijnej.
Współautorka Limerykowego Atlasu Powiatu Przasnyskiego. Lubi też parać się fantastyką. Jej opowiadanie Il mago del potere ukaże się niebawem w antologii Białe szepty. Internet i komputer towarzyszą jej od czasów, gdy jedynie słusznym systemem operacyjnym był DOS. Dlatego najłatwiej spotkać ją w przestrzeni wirtualnej.
Robert Cichowlas: Od niedawna dostępna jest w księgarniach twoja nowa książka Sześć Dominika. Zapoznałem się z kilkoma jej recenzjami i w jednej z nich przeczytałem, że ta powieść powinna wyjątkowo spodobać się gimnazjalistom… Po lekturze doszedłem do wniosku, że jest ona skierowana zarówno do nastolatków, jak i dorosłych czytelników.
Anna Łacina: Bo jest. Nigdy nie twierdziłam, że to powieść dla gimnazjalistów (uśmiech). Co nie znaczy, że gimnazjaliści nie mogą jej czytać. Moim zdaniem, to książka dla całej rodziny, bo każdy niezależnie od wieku, no, powiedzmy od 15 lat wzwyż, może w niej znaleźć coś dla siebie, wybrać bohatera, którego losy najbardziej go obejdą i przez jego pryzmat postrzegać całą powieść.
Pierwsza myśl, jaka mi wpadła do głowy po lekturze książki, była taka, że chciałaś stworzyć bohaterów „prawdziwych”, do których czytelnik poczuje sympatię i z łatwością będzie potrafił się z nimi utożsamić. Do którego ze stworzonych bohaterów ty, jako ich twórca, czujesz największą sympatię? I za pośrednictwem czyich ust chciałaś przekazać najwięcej?
Myślę, że nie mam jednego ulubionego bohatera ani też żadnemu z nich nie dałam monopolu na głoszenie moich osobistych poglądów (śmiech).
Nie jest też tak, że jeśli jakiś bohater staje się moim ulubionym, to automatycznie będzie on moim „heroldem”. To dwie różne sprawy.
Jako swoisty prolog, mamy w książce pewien humorystyczny apokryf o stworzeniu świata pochodzący z księgi… hatimów? Dlaczego akurat ten apokryf stanowi swoisty wstęp powieści?
Kim byli (a może są?) hatimowie, pewnie już doczytałeś w książce (uśmiech). A sam apokryf… apókryphos oznacza „ukryty”, „podrobiony”, innymi słowy… falsyfikat. Falsyfikat – bo nie ja go wymyśliłam.
Jak to z apokryfami bywa, ten krążył sobie po sieci, a ja mu tylko nadałam formę literacką. Zamieściłam go z wielu powodów. Jednym z nich było dość, jak dla mnie, denerwujące przekonanie, że „Człowiek, to korona stworzenia”. Co ciekawe, to przekonanie cechuje zarówno ewolucjonistów jak i kreacjonistów. I z tej pychy (bo to przekonanie jest pychą) rodzi się takie złe poczucie wyższości, skutkujące poniżaniem, albo wręcz niszczeniem wszystkiego, „bo to przecież dla mnie stworzone”.
Nawet to, co dla wierzących jest fundamentem wiary, fakt, że Bóg zechciał przyjąć właśnie ludzkie ciało i że za nas umarł i zmartwychwstał, nie jest dla nas żadnym powodem do wywyższania się, bo jak jest napisane w Księdze Powtórzonego Prawa, zostaliśmy wybrani nie dlatego, że jesteśmy kimś szczególnym i wspaniałym, tylko dlatego, że ktoś nas pokochał.
Rodzice też najwięcej czasu i uwagi zwykle poświęcają nie dziecku najładniejszemu i najmądrzejszemu, tylko właśnie temu, które sprawia najwięcej kłopotów, jest „najbiedniejsze”. Nie dlatego, że tamto kochają mniej, tylko dlatego, że to chore i kostropate najwięcej uwagi i zaangażowania potrzebuje. Człowiek jest jednym z pośledniejszych stworzeń, a stał się tym, kim jest, tylko dlatego, że Bóg go umiłował i odkupił. Nie zmienia to faktu, że wszyscy − i Bóg, i inne stworzenia mają z człowiekiem same tylko kłopoty (śmiech).
Chciałam o tym przypomnieć, jakoś zasygnalizować, a nie być przy tym zbyt nachalna − stąd ten apokryf.
Ale – jak już mówiłam – nie był to jedyny powód. Innych niech się czytelnik domyśla.
Dlaczego na miejsce akcji wybrałaś Toruń?
Ponieważ „pisarz powinien opisywać rzeczywistość, którą dobrze zna” – nie pamiętam na jakim filmie padły te słowa, ale była to mądrość, z którą zgodziłam się natychmiast, gdy tylko ją usłyszałam, chociaż wtedy jeszcze mi się nie śniło, że będę pisać.
Gdybym na miejsce akcji wybrała Karaiby, historia byłaby nieautentyczna, niewiarygodna i zapewne grafomańska. Chociaż… któż to może wiedzieć? May podobno nigdy nie był na Dzikim Zachodzie.
Akcja powieści rozgrywa się w 2004 roku. To wtedy ją napisałaś?
Wtedy zaczęłam ją pisać, a właściwie szkicować.
Jesteś autorką stosunkowo wszechstronną. Wydałaś dwie książki dla dzieci, powieść obyczajową, napisałaś również opowiadanie grozy do antologii. Podoba mi się „rozrzut” gatunkowy! Jednocześnie ciekawi mnie, co sprawiło, że po pozycjach skierowanych do tego najmłodszego czytelnika, zaczęłaś pisać dla, jakby nie patrząc, zdecydowanie szerszej publiczności?
To było na odwrót. Najpierw pisałam dla siebie, potem dla mojej grupy wiekowej (co na jedno wychodzi) a konkretnie dla użytkowników Fabryki Librorum, a wiec raczej nie dla dzieci. Potem zabrałam się za Sześć Dominika. A Inwazja wirusów i Wielki napad powstały ot tak, mimochodem, bo ja wiem, może dla odpoczynku? Zawsze chciałam coś takiego napisać, przełożyć swoje fascynacje biologiczne na język zrozumiały nawet dla dziecka.
Zauważyłem, że publikujesz pod kilkoma nazwiskami. Dlaczego?
Żeby się czytelnikowi nie myliło (śmiech). Sam powiedziałeś, że to duży „rozrzut” gatunkowy. Więc postanowiłam rzeczy bliższe fantastyce publikować pod Zgierun, a bliższe powieści obyczajowej pod Łacina. Nie wiem, czy to był dobry pomysł, ale wyjdzie w praniu (śmiech). Oba nazwiska są moje, oba lubię i w życiu codziennym też używam ich zamiennie.
Twoje utwory można znaleźć nie tylko w księgarniach, ale i w Internecie, gdzie – tak to określmy – debiutowałaś. Ciekawi mnie, jakie jest w chwili obecnej twoje stanowisko w kwestii publikowania na portalach literackich.
Bardzo pozytywne. Gdyby nie było Fabryki Librorum, do dziś nie wydałabym żadnej książki, a nawet chyba bym niczego nie napisała tak od początku do końca. Dzięki Fabryce odkryłam, że historie, jakie się tworzą w mojej głowie od zawsze, mogą zaciekawić też kogoś innego poza mną.
Portale literackie są potrzebne. Oczywiście pod warunkiem, że dopuszcza się na nich i pochwały i krytykę, najlepiej ostrą, byle konstruktywną.
Zapytałem o portale, gdyż często bywa tak, że autor, który nagle zaczyna działać na poletku wydawniczym, przestaje zamieszczać teksty w Internecie, gdyż twierdzi, że ten etap jego „zmagań” literackich jest już zakończony. Tu rodzi się moje pytanie – sądzisz, że portal literacki to swego rodzaju warsztatownia?
Zdecydowanie tak. To tam zdobywa się pierwsze ostrogi, próbuje swoich sił.
To, że autor, który „przeszedł na papier”, przestaje publikować na portalach, wynika po części i z tego, że jak by nie było, tekst w Internecie, to też jest publikacja. A co za tym idzie, żaden wydawca tego nie weźmie.
Jak wiele może się tam nauczyć autor, który ma w planach „przejście na papier”? Czy w ogóle może się czegoś nauczyć? Jeśli tak, jak ma czerpać wiedzę, jak szlifować warsztat?
Myślę, że zarówno podpatrując lepszych, jak i biorąc sobie do serca komentarze. Nawet jeśli niektóre będą tylko krytykanctwem, to jednak zawsze znajdzie się parę życzliwych osób, które zwrócą początkującemu autorowi uwagę na najczęściej popełniane błędy.
No i ćwicząc, publikując, narażając się na krytykę, poprawiając i próbując znowu.
Często krytykowano twoje teksty? Ciekawi mnie również jak odbierasz krytykę?
A wiesz, to ciekawe, bo akurat dzisiaj się nad tym zastanawiałam. Nad krytyką właśnie. Podczytuję sobie ostatnio Martę Fox (na przemian z kilkoma innymi autorami) i dziś trafiłam na takie zdanie, zacytuję ci dosłownie: Żaden artysta nie potrzebuje uwag krytycznych. Potrzebne mu jest wyłącznie uznanie. Jeżeli odczuwa potrzebę krytyki, to nie jest artystą.
Według tej definicji ja pewnie artystką nie jestem (śmiech).
Ale abstrahując od faktu, że należy ostrożnie szafować kwantyfikatorami, a wracając do twojego pytania, osobiście traktuję krytykę jako okazję do poprawienia warsztatu. A więc jako coś cennego. Oczywiście nie mówię o krytyce dla samej krytyki, bo komuś się nie spodobało, nie zrozumiał i krytykuje. W kompletnym oderwaniu od tekstu.
Natomiast uwielbiam, podkreślę to słowo, u-wiel-biam, krytykę konstruktywną. Taką, która pokazuje konkretnie moje słabe punkty, która podpiera się dowodami w postaci fragmentów skopanego tekstu i pokazuje, co zrobiłam źle. Celuje w tym internetowe Forum Fahrenheita, zwłaszcza tzw. wrednacze, i chociaż ich krytyka boli, to jednocześnie można się dzięki niej bardzo wiele nauczyć, rozwinąć się literacko. Rola takich wrednaczy jest nie do przecenienia.
Ale wiesz, forum, to miejsce na którym można dyskutować. Można się dopytać, obronić jakiś fragment, lub przyjąć konkretny zarzut.
Gorzej jest z recenzjami. Jeśli recenzja jest pozytywna, człowiek się cieszy i nabiera zapału do pracy. Przy negatywnej pojawia się problem, bo jak polemizować z taką recenzją? Gdzie?
I patrząc z tej strony – Marta Fox ma trochę racji (uśmiech).
Jest takie arabskie przysłowie, u nas ono ma formę „Psy szczekają, karawana idzie dalej”, ale dosłownie należałoby je przetłumaczyć jako: „Psy szczekają, karawana idzie”. I interpretować to można dwojako: po pierwsze − naturą psa jest szczekać, naturą karawany – iść. Innymi słowy, jak to powiedział Młynarski – róbmy swoje. Druga możliwa interpretacja to: skoro psy szczekają, znaczy, że karawana się zbliża. Innymi słowy szczekanie psów też o czymś świadczy.
Podsumowując – autor powinien cieszyć się z każdej recenzji. Choć powód uciechy w obu przypadkach będzie inny.
Zawsze chciałaś być pisarką?
Zależy, jak na to patrzeć. Historie układam od zawsze. Na pierwszą publikację (w jednym egzemplarzu maszynopisu plus kilka przez kalkę) załapałam się w wieku 4 lat, bo akurat któreś z rodziców przyniosło maszynę do pisania do domu. Tekst na pół stroniczki, znalazłam go po latach i znów schowałam tak, że znaleźć nie mogę (śmiech). Pamiętam też z przedszkola, gdy pani już miała dość naszego biegania i chciała nas jakoś spacyfikować, siadaliśmy wszyscy na dywanie i na ochotnika opowiadaliśmy bajki. Nie mogło mi się wtedy w głowie pomieścić czemu inne dzieci opowiadają bajki, które wszyscy znają, na przykład o Czerwonym Kapturku, czy Kopciuszku. Przecież to nie były ICH bajki. Ja zawsze wymyślałam na poczekaniu i ciągnęłam wątek tak długo, aż pani miała dość (śmiech). Przypuszczam, że szybko miała dość. Opowiadałam też sobie samej bajki na dobranoc, czy snułam powieść w odcinkach w drodze ze szkoły do domu. Natomiast nigdy nie myślałam, że mogłabym to zapisywać. Pisarze wydawali mi się innym gatunkiem ludzi. Chyba uważałam (całkowicie nieświadomie) że do tego, by pisać zawodowo, powinno się mieć specjalne „namaszczenie”. Pisanie z potrzeby serca, to obciach, zbyt mocno to było obśmiane choćby w Ani z Zielonego wzgórza, bym się sama przed sobą przyznała, że ja też mogłabym tego chcieć.
Zresztą, gdzieś chyba w trzeciej czy czwartej klasie szkoły podstawowej zainspirowana atlasem geograficznym (uśmiech), postanowiłam napisać „powieść drogi”, której akcja będzie działa się pomiędzy miejscowościami Łapy, Tłuszcz, Mordy i Ryki – rozbawił mnie ten zestaw miejscowości. Bohaterami były szczeniaki, które ktoś chciał utopić, ale udało im się uciec. Niestety, znudziła mnie ona śmiertelnie po kilku rozdziałach.
Posiadasz literackich idoli?
Chodzi ci o pisarzy, czy postacie literackie?
Pisarzy.
Całe mnóstwo. Mogłabym wymieniać i wymieniać. Chyba łatwiej by było powiedzieć, za kim nie przepadam, co nie znaczy „nie czytałam” (śmiech).
Nie potrafię wybrać jednego. Jednych cenię za mądrość przekazu, innych za kunszt, panowanie nad językiem, jeszcze innych za poczucie humoru, albo za to, że przy ich książkach doskonale się bawię. Pisarz, który potrafi doprowadzić mnie do śmiechu, automatycznie zajmuje najwyższe miejsca w moim rankingu i jestem w stanie wiele mu wybaczyć. Ale jakoś tak jest, że kunszt zwykle idzie w parze i z pięknem języka, i z dobrym stylem, i z mądrością przekazu, i z trafnością obserwacji.
Naprawdę chcesz, bym wymieniła choć kilka osób z nazwiska? Będzie długo, a gdy skończymy tę rozmowę z pewnością przypomni mi się ktoś, kogo nie wymieniłam, a przecież powinnam była, bo go/ją uwielbiam.
W takim razie podarujmy sobie nazwiska, twoja odpowiedź w zupełności mnie satysfakcjonuje. Pogadajmy więc o gatunkach literackich. Już za chwilę do księgarń trafi zbiór opowiadań fantastycznych Białe szepty, w którym będzie można przeczytać twój tekst. Wspominałem wcześniej, że to groza. O czym traktuje? Uchyl, proszę rąbka tajemnicy.
Hmmm… jak to wyjaśnić, żeby za wiele nie zdradzić? O tym, że każdy nasz wybór pociąga za sobą konsekwencje? Brzmi ciut banalnie, ale jak to jest opowiedziane! (śmiech). Powiem nieskromnie, że uważam to opowiadanie za jedną z lepszych rzeczy, jakie dotychczas napisałam. I było to dla mnie bardzo rozwijające pod każdym względem, choćby pod tym, że stałam się ekspertem od ceramiki, a bardzo lubię uczyć się nowych rzeczy. Dlatego właśnie lubię pisać. Bo to zmusza mnie do pogłębionych studiów w jakimś tam wąskim zakresie, żeby nie palnąć głupstwa. Na przykład kiedy pisałam Błękitną szarfę, zabrałam się za historię żeglarstwa. Wprawdzie w samym opowiadanku zawarłam może promil tej wiedzy, ale czego się przy okazji pisania dowiedziałam, to moje.
Przyznam, że gdy ujrzałem twoje nazwisko w antologii opowiadań fantastycznych ucieszyłem się. Stosunkowo niewiele jest w Polsce pisarek, które działają w zakresie literatury grozy. Jak sądzisz, z czego to wynika?
Nie mam pojęcia. Może nie lubią się bać ani straszyć?
Czytujesz grozę?
Broń Boże! Nie czytuję ani nie oglądam. No, chyba, że nikt mnie nie uprzedzi, że to ma być horror. W każdym razie, jeśli chodzi o grozę, to zdecydowanie wolę czytać niż oglądać. Bardzo lubię literaturę (i film) grozy z przymrużeniem oka. Czasem aplikuję sobie jakiś thriller, na przykład Cooka.
Ale „banie się” dla samego uczucia strachu nie jest moim głównym celem przy czytaniu. Na Piłę bym nie poszła nawet za dopłatą. Nie lubię też horrorów, w których roi się od robactwa i różnych takich obrzydliwości, epatujących przemocą, brutalnością. Nie „kręci” mnie to. Uważam, że to jest chore.
Natomiast bardzo lubię Hitchcocka (i Mela Brooksa, jeśli wiesz, co mam na myśli w tym kontekście).
I książki straszące inteligentnie, a nie np. dlatego, że łażą po podłodze jakieś rozkładające się resztki – tak, to mi się podoba. Ostatnio czytałam Dicka Druciarz galaktyki, to nie była powieść grozy, ale w pewnym momencie udało mu się zbudować tak niesamowity klimat, że ciarki przeszły mi po plecach. Był środek dnia, pełna ludzi poczekalnia u dentysty, a ja się autentycznie przestraszyłam. O, taka sztuka mi się podoba. Ale jako ta odrobina chilli w potrawie, a nie jako danie główne.
Na koniec chciałbym jeszcze na moment powrócić do tytułu Sześć Dominika. Będzie kontynuacja powieści?
Mam parę pomysłów, trochę szkiców, materiału starczy mi na kilka książek. Czy je napiszę? Zobaczymy.
W takim razie życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę.
„Nie dziękuj, wyznam ci szczerze…” że właśnie mi się przypomniał mój „idol” (nie lubię tego słowa) literacki. (Dokładnie tak jak mówiłam – przypomniał mi się po zakończeniu rozmowy). Zdziwisz się, ale podziwiam go i czytuję od najmłodszych lat. I gdybym była obrzydliwie bogata, miałabym wszystkie jego książki. A tak mam chyba ze cztery…
Kogo masz na myśli?
Władysława Kopalińskiego.
Raz jeszcze… „nie dziękuję” za rozmowę.