Akcja debiutanckiej – znakomitej – powieści Jennifer Donnelly A Gathering Light (2003) dzieje się w małym amerykańskim miasteczku Eagle Bay, w 1906 roku. Jest to historia wchodzenia w dorosłość szesnastoletniej Mathildy Gokey. Matka dziewczyny zmarła na raka, dlatego jej ciotka Josie bierze na siebie ciężar oświecenia Mathildy w sprawach zalotów i zamążpójścia. Choć zdolna i ambitna siostrzenica marzy o studiach, ciotka strofuje ja mowiąc: „Kobieta, która ma za wysokie mniemanie o sobie, nigdy nie znajdzie męża”. A wykształcenie wręcz przeszkadza w osiągnięciu najważniejszego celu – „złapaniu dobrego męża” (nobody likes a smarty-pants – mówi ciotka Josie).
Wydaje się, że mimo upływu stu lat opinia ciotki jest niepokojąco aktualna. Nikt nie lubi inteligentnych kobiet.

Prawie sto lat później Laurę Bush popiera aż 71 procent Amerykanów – jest to najwyższy wskaźnik aprobaty dla Pierwszej Damy w historii. Poparcie dla George’a W. Busha jest  o prawie 20 procent niższe, a 55 procent demokratów przyznaje, że lubi Prezydentową, nawet jeśli na sam widok jej drugiej połowy toczą pianę z ust. Jej czar skłonił trzy czwarte Amerykanów do stwierdzenia, że pozycja i wizerunek Pierwszej Damy dzięki niej są lepsze, niż za czasów jej poprzedniczki. Dla porównania, poparcie dla Hillary Clinton na początku drugiej kadencji Billa Clintona wynosiło zaledwie 47 proc.
Co różni obie panie? Czym Laura Bush zaskarbiła sobie taką sympatię? Czy, jak twierdzi wielu komentatorów, ta była bibliotekarka, zawsze słodko uśmiechnięta i skromna, uosabia ideał żony, o której skrycie marzą mężczyźni?

Przytoczone wyżej wyniki badań opinii publicznej potwierdzają, że ludzie nadal, mimo wielu dziesięcioleci emancypacji kobiet, lepiej postrzegają te partnerki polityków, które wpisują się w archetyp kobiety – strażniczki ogniska domowego.

Laura Bush nie jest jednak głupią gęsią. Jej nie budząca wątpliwości inteligencja i opinie są starannie ukrywane i za to właśnie Ameryka ją kocha.
Ani Laura, ani Barbara Bush nigdy nie zabierają głosu na temat polityki, mimo, że nieoficjalnie wiadomo, iż obie mają duży wpływ na działania swych mężów.
Prezydentowa jest atrakcyjna, fotogeniczna, elegancka, miła. Jej działalność ogranicza się do promocji edukacji i czytelnictwa. Wszystko, co mówi i wszystkie jej poczynania są całkowicie poprawne i pozbawione źdźbła kontrowersji. „Improwizacja” i „spontaniczność” to w jej słowniku brzydkie słowa. Ani na chwilę nie wypada ze swej najważniejszej roli: wiernej żony i matki.
Można sobie kpić i podśmiewywać się z nienagannie skrojonych kostiumików i wiecznotrwałego uśmiechu, ale wystarczy się rozejrzeć wokół, by przekonać się, że dla wielu, jeśli nie większości, takie kobiety reprezentują ideał kobiecości.

Z jednej strony rozumiem, skąd ta powszechna aprobata – układność, łagodność, opiekuńczość to atrybuty kulturowo przypisane żeńskiej części populacji. Zarówno Laura Bush, jak i inne pierwsze damy oraz ich mężowie, mogą sobie gratulować korzyści, jakie czerpią z wizerunku doskonałych pań domu. Z drugiej strony, trudno mi pojąć, dlaczego niektóre „zwykłe” kobiety świadomie przyjmują postawę uległej „słodkiej kobietki”, wierząc, że ta strategia umożliwi im „zrobienie dobrej partii”.
Smutna prawda jest taka, że ta taktyka się sprawdza, tyle, że niewiele osób ją wybiera, bo ciągłe udawanie bezradnego kobieciątka jest monotonne i wyczerpujące. Takie kobiety cieszą się powodzeniem, czasem ku zdumieniu otoczenia, bo nie wyróżniają się ani urodą ani osobowością. Słodka kobietka potrafi sprawić, że facet czuje się najważniejszą i najbardziej fascynującą osobą, jaką ona kiedykolwiek poznała. Wszyscy jesteśmy podatni na pochlebstwa (jak mówią Anglosasi flattery will get you anywhere – pochlebstwo popłaca) i  mężczyzna w ręku doświadczonej manipulantki łatwo wpadnie w ich sieć.

Nie twierdzę, że Laura jest równie wyrachowana, co owe słodkie kobietki. Jestem jednak przekonana, że jej zachowanie to kwestia wykalkulowanego wyboru. Ten wybór w jej przypadku sowicie się opłacił.