Pamiętnik redaktora, cz. 6
28. Trudności ze wznowieniem pracy zarobkowej
Minęły dwa lata od zwolnienia mnie z więzienia, a ja zaledwie uporałem się z trudnościami procesowymi. Należało podjąć jakąkolwiek pracę. Powinienem wrócić do mojego stałego zawodu wydawcy, redaktora, ekonomisty. W Ministerstwie Pracy wystawiono odpowiednie skierowania do pracy. Otrzymałem takie do „Domu Słowa Polskiego” i tam złożyłem. Polecono mi zgłosić się za kilka dni. Tym razem miałem rozmawiać z samym naczelnym dyrektorem zakładów graficznych. Byłem zdziwiony, ponieważ nie kandydowałem na żadne wyższe stanowisko. Bardziej jeszcze byłem zaskoczony, gdy w gabinecie naczelnego dyrektora zastałem kilka osób i dowiedziałem się, że przyjmowanie do pracy odbywa się przy udziale przedstawicieli Rady Zakładowej.
Zaraz na wstępie jeden z nich oświadczył, że poznaje we mnie naczelnego dyrektora Drukarni Polskiej S.A. sprzed 1939 roku, bezwzględnego dla pracowników, znanego łamistrajka. W okresie, kiedy kierowałem drukarnią, nie było żadnych strajków, co więc miałem łamać, odpowiedziałem spokojnie. Kiedy jednak dyrektor jak przysłowiowy Piłat rozłożył ręce, że nie on jest winien stawianych mi zarzutów, zorientowałem się, że wszystko zostało ukartowane z góry. Nie próbowałem się bronić, podziękowałem za pouczający spektakl i opuściłem progi niegościnnego zakładu drukarskiego. Było to pierwsze, ale nie ostatnie rozczarowanie w poszukiwaniu pracy.
Nie potrafiłem żyć bez pracy zarówno zawodowej, jak i społecznej. Urodziłem się już jako homo faber i nawet dzisiaj, kiedy przekroczyłem 80 lat życia, muszę się czymś zajmować. Moje najbliższe otoczenie nazywało mnie dobrotliwie „pracusiem”.
Po wyjściu z więzienia miałem otwartą drogę tylko do pracy społecznej w Radzie Prymasowskiej Budowy Kościołów Warszawy. Praca ta nie mogła mi zapewnić środków potrzebnych do życia. Z wykształcenia byłem prawnikiem i ekonomistą. Wykonywałem zawód referenta ekonomicznego, następnie kierownika biura, publicysty i redaktora, wydawcy i kierownika zakładu drukarskiego. Gdy zaszła potrzeba, w okresie drugiej wojny światowej, pracowałem jako szofer i elektromonter, innym razem jako robotnik przy budowie dróg, a w czasie okupacji hitlerowskiej jako inkasent podatków komunalnych. Mogłem i teraz podjąć się pracy np. linotypisty, ale mi to zdecydowanie wyperswadowano. Myślałem o zatrudnieniu przy rekonstrukcji zabytków, w sztukatorstwie, do czego miałem zamiłowanie. Mogłem wreszcie zacząć pisać, ale gdzie będę mógł to zamieścić? Niektórzy doradzali mi pisanie do tzw. „szuflady” o przeżyciach wojennych i więziennych. Nie brakowało mi odwagi w wypowiadaniu własnego zdania. Na cóż się ono zda, skoro nie prowadzi do zgody narodowej.
Wydarzenia 1956 roku zapowiadały prawdziwą odnowę i porozumienie narodowe. Zwolniono z więzień wszystkich, których w poprzedzającym okresie „błędów i wypaczeń” uznano za nieprzejednanych wrogów ustroju ludowego. Ale nie upłynęły trzy lata, a utwierdzał się ponownie powrót do bezkompromisowych metod. Nie podjęto rozwiązań, jakie rozwijał na łamach Państwa i Prawa mój kolega z lat uniwersyteckich, Konstanty Grzybowski, obecnie profesor prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Józef Cyrankiewicz reprezentował polski socjalizm, jednakże nie w tym znaczeniu, jak go określił Oskar Lange w 1940 roku:
Socjalizm w moim pojęciu jest to taka organizacja procesów społecznych, która służy dobru ludu zamiast przywilejom nielicznych. Jest on celem i metodą właściwą nowoczesnemu uprzemysłowionemu społeczeństwu, a nie gotową receptą ważną na wszystkie czasy i w każdych warunkach. Później ten sam Oskar Lange jakby zapomniał, co tak trafnie sformułował.
Niektórzy dawni koledzy zabierali jeszcze głos w periodykach katolickich, które nie zostały unicestwione jak Tygodnik Warszawski. To jednak, co jako minimum formułowali w Znaku Stanisław Stomma i w Tygodniku Powszechnym niezapomniany Antoni Gołubiew, było tylko głosem wołającego na puszczy. Nie chciano podjąć nawet dyskusji na temat odnowy życia politycznego w kraju. Obowiązywało nadal tylko to, co głosiła prasa partyjna oraz prasa podporządkowana. Prasa spod znaku Bolesława Piaseckiego podjęła się usłużnie określać, jakie zadania mają do wypełnienia katolicy i Kościół rzymskokatolicki w Polsce. Stało to w rażącej sprzeczności z powszechnym odczuciem społeczności katolickiej. Ze zrywu 1956 roku nie wyciągnięto odpowiednich wniosków. Przyznano się do popełnienia błędów i wypaczeń, odżegnano od zbrodni popełnionych, ale nie zmieniono metod sprawowania władzy, nie ulepszono gospodarki w kraju nie nadążającej za potrzebami ludzi pracy, nie ukrócono wszechwładzy biurokracji. Prowadziło to do kryzysów, które powtarzały się niemal co 10 lat, a sprawa porozumienia narodowego nie posuwała się naprzód.
Władysław Gomułka, choć dwukrotnie zakosztował smaku odsunięcia od władzy, zapomniał co przyrzekał rozgorączkowanym rodakom w 1956 roku w Warszawie, a mianowicie powołanie rad robotniczych i związków zawodowych nie uzależnionych od administracji państwowej. Kontynuował walkę przeciwko Kościołowi rzymskokatolickiemu w Polsce. Nie więziono już biskupów, księży i działaczy katolickich, ale działała ciągle propaganda ateizmu, rozbijania rodzin, nadal utrudniano katechizację młodzieży, nie udzielano zezwoleń na budowę nowych kościołów, i na tym tle dochodziło do gorszących scen pomiędzy ludnością i milicją.
Jedną tylko zasługę należy przypisać Władysławowi Gomułce – a mianowicie, że nie dopuścił do pełnej kolektywizacji i dewastacji rolnictwa, nie zapomniał, że w gospodarce publicznej obowiązuje żelazne prawo „wedle stawu grobla” i nie zadłużył kraju ponad wszelką miarę, jak to się stało później, gdy do władzy doszli nieodpowiedzialni decydenci.
Dowiedziałem się, że mogę dostać pracę w wydawnictwach prospektów Centrali Technicznej przy ul. Flory w charakterze redaktora technicznego. Oczywiście, podjąłem się tej pracy. Do moich zadań należało przygotowywanie do druku, poprawianie tekstów, korekta i dopilnowanie druku. Odpowiadało mi takie omnibusowe zajęcie, chociaż płaca była niewielka. Obiecał mi dyrektor poważną kwotę dodatkowo, jeśli zgodzę się opracować specjalny duży katalog narzędzi, rozprowadzanych przez Centralę Techniczną. Podjąłem się tego, niestety bez specjalnego zlecania pracy i kiedy wielkim nakładem pracy dodatkowej, doprowadziłem dzieło do skutku, okazało się, że nic mi się nie należy. Otrzymałem tylko po ukazaniu się albumu premię, jaką otrzymali wszyscy pracownicy Centrali Technicznej z nagrody przyznanej przez Ministerstwo. Mnie przypadła kwota, jak księgowemu, który z opracowaniem katalogu nie miał nic wspólnego. Zapytałem dyrektora o olbrzymie wynagrodzenie, o jakim mnie zapewniał w trakcie opracowywania albumu. Odpowiedział, że to właśnie ta premia, jaką otrzymałem. Gdy przypomniałem mu o jego zapewnieniach, cynicznie się wyparł i potraktował jak natręta domagającego się zapłaty za rzecz nie objętą umową-zleceniem. Powiedziałem mu, co sądzę o jego postępowaniu i podziękowałem za pracę. Zapowiedziałem także, że wniosę sprawę do Sądu. Uczyniłem to i przegrałem, ponieważ dyrektor oświadczył na sprawie, że do opracowania albumu zobowiązany byłem jako stały redaktor, a na dowód, że się nie przepracowywałem było, że w czasie pracy czytałem sobie dzienniki.
Otrzymałem dobrą nauczkę na pierwszej posadzie po więzieniu. Należy nie wierzyć temu, o czym zapewniają dyrektorzy i podejmować pracę tylko na pisemne zlecenie. Uzbrojony w to doświadczenie podjąłem pracę w Wydawnictwach Komunikacji i Łączności przy ul. Kazimierzowskiej.
29. Praca w Wydawnictwach Komunikacji i Łączności
Zostałem najpierw zatrudniony jako redaktor techniczny w dziale produkcji książek. Działem tym kierował przedwojenny fachowiec, Antoni Hanebach, i nietrudno mi było znaleźć z nim wspólny język. Na jego zlecenie jeździłem do zakładów graficznych w Łodzi, Toruniu, Poznaniu, a także w Gdańsku i Wrocławiu, w których lokowałem i nadzorowałem produkcję książek Wydawnictw Komunikacji i Łączności. Rad byłem z tej pracy, ponieważ dawała mi sposobność poznania, niejako na nowo, naszych miast. Spodobał mi się Wrocław, którego nie znałem, a który po zniszczeniach wojennych odbudowywał się podobnie jak Warszawa, to znaczy z rozmachem. Odwiedzałem kościoły, które zachowały pamiątki, ślady polskości, niezatarte mimo czterowiekowej obecności tu Niemców. Podziwiałem kościół Św. Doroty wybudowany w tym samym gotyckim stylu, co warszawska katedra Św. Jana Chrzciciela.
Po przeszło rocznej pracy w dziale technicznym wydawnictw, bez jakichkolwiek starań z mojej strony, zostałem awansowany na stanowisko redaktora w redakcji książek samochodowych. Przypadło mi zadanie poprawiania tekstów w książkach technicznych, napisanych przez autorów niejednokrotnie niestarannie. Była to praca niewdzięczna, podobna do pracy nauczyciela, do którego przylgnęło porzekadło „obyś cudze dzieci uczył”, a do redaktora „obyś cudze teksty poprawiał”. W redakcji książek samochodowych byli lepsi ode mnie specjaliści. Mnie także nie była obcą ekonomika transportu. Dobrze wiedziałem, jakie książki potrzebne są w kraju, który dopiero wkroczył na drogę rozwoju przemysłu, także samochodowego.
Przemysł rozwijał się w kraju w sposób żywiołowy. Zatrudnieni w nim pracownicy rekrutowali się w dużej mierze ze środowiska wiejskiego i oczywiście często byli niedostatecznie przygotowani i douczeni na stanowiska pracy, na których się znaleźli. Także na wsi pojawiły się ciągniki i maszyny rolnicze, wymagające znajomości ich obsługi i naprawy. Wielką zasługą Wydawnictw Komunikacji i Łączności, niedocenianą dzisiaj, było dostarczenie młodzieży wiejskiej książek poradników obsługi pojazdów, z których mogłaby się dokształcać. Z mojej inicjatywy i pod moją redakcją ukazał się m. in. cały cykl popularnych poradników dla zatrudnionych na różnych stanowiskach w transporcie samochodowym i jego zapleczu technicznym. Były one corocznie wznawiane i ukazywały się w dużych nakładach w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, na równi z instrukcjami obsługi poszczególnych pojazdów samochodowych i książkami napraw. Spowodowały one, że politechnizacja młodzieży wywodzącej się ze wsi stała się faktem umożliwiającym rozwój przemysłu i samego transportu samochodowego.
Kierownikiem redakcji książek samochodowych, a także lotniczych, był w czasie do mojej emerytury znany lotnik RAF-u, Michał Goszczyński. Potrafił on zrealizować program popularyzacji samochodów przez wydanie encyklopedycznych książek Witolda Leśniaka oraz popularnych znanego kierowcy Rychtera. Zatroszczył się o wydanie podręczników dla studentów wydziałów samochodowych politechnik w Warszawie, Gdańsku i Szczecinie. Muszę się przyznać, że przysporzyła mi niemało zadowolenia współpraca z profesorami wyższych uczelni, których rezultatem był szereg książek i podręczników.
Najlepiej współpracowało mi się z niektórymi specjalistami z Ministerstwa Komunikacji oraz ze Zjednoczenia Transportu Samochodowego, której to współpracy rezultatem była książka pt. Zaplecze techniczne transportu samochodowego, objętości 43 arkuszy wydawniczych, która doczekała się trzech kolejnych wydań. Autorami tej naprawdę wartościowej, jak na ówczesne potrzeby książki, byli inż. Józef Chaciński, ceniony już w okresie międzywojennym specjalista oraz inż. Zygmunt Jędrzejewski, późniejszy dyrektor Departamentu Samochodowego w Ministerstwie Komunikacji. Wspominam jej autorów z tego również powodu, że potrafili docenić zaproponowaną przeze mnie metodę opracowania tej trudnej książki. Gdyby miała być przygotowana w normalnym toku pracy redakcyjnej, niestety rozproszkowanej, wtedy trwałoby to ok. 5 lat. Ja i moi autorzy uporaliśmy się z tym w ciągu jednego roku tylko dlatego, że po uzgodnieniu ogólnego konspektu książki, napisanie poszczególnych części, a nawet rozdziałów książek, poprzedzało szczegółowe uzgodnienie z redaktorem i opiniodawcą. Dotyczyło także tablic, rysunków i zdjęć, których autorzy zaproponowali bez liku. Taka metoda pracy była uciążliwa zarówno dla redaktora, jak i autorów, a wymagała nie tylko odsiedzenia w redakcji obowiązujących godzin pracy z podpisaniem listy obecności. Ale dzięki niej praca posuwała się szybko naprzód, nie było problemu czy złożona przez autora praca odpowiada przeznaczeniu i zgodna jest z zawartą umową. Nie było potrzeby przepisywania, tym bardziej, że były to różne tablice wyliczeniowe, wzory matematyczne oraz rysunki poglądowe. W chwili złożenia przez autorów pracy, była ona redakcyjnie przygotowana do druku i zbędny był przewlekły proces przyjęcia. Podobnie przygotowywałem inne książki wymienionych autorów, jak np. Organizacja gospodarstwa i zakładu transportu samochodowego.

Spotkanie w Wydawnictwie Komunikacji i Łączności
Zadomowiłem się na dobre w Wydawnictwach Komunikacji i Łączności. Znalazłem możliwość spokojnej i pożytecznej pracy, co było potrzebne po długim okresie jałowym. Koledzy i koleżanki odnosili się do mnie życzliwie. Także koledzy zaangażowani partyjnie, mimo mojej przeszłości, nie traktowali mnie gorzej od wszystkich innych. Poznałem wielu ciekawych i wartościowych ludzi i z niektórymi nawet się zaprzyjaźniłem. Z Leonem Szerszenowiczem, Stefanem Witkowskim i Stanisławem Nawrockim w czasie wolnym od pracy, w godzinach popołudniowych, graliśmy w bridża. Miło i życzliwie gawędziło się na spotkaniach z Michałem Goszczyńskim, Zygmuntem Grodeckim, Witoldem Leśniakiem i Henrykiem Wieczorkiem oraz z wieloma koleżankami, których nie sposób mi tutaj wymienić. Przez cały okres pracy w Wydawnictwach Komunikacji i Łączności korzystałem z prowadzonej tu stołówki, co znacznie ułatwiło mi życie.
W rezultacie byłem rad, że do końca mojej pracy zawodowej znalazłem się w środowisku odpowiadającym mi pod każdym względem, a w pracy mogłem wykazać się niejednym pożytecznym działaniem. Wśród zatrudnionych w Wydawnictwie redaktorów, w redakcji kolejowej odnalazłem kolegę i przyjaciela z górnych i chmurnych lat gimnazjalnych, lat pierwszej wojny światowej, Feliksa Setkowicza, uchodzącego i tutaj za „pracusia”. Choć na długo rozłączyło nas życie, to nadal łączył nas nie wygasły sentyment do Krakowa, humanistyczne wykształcenie i wiele podobnych cech. Nic dziwnego, że od ponownego spotkania szczególniej przylgnęliśmy do siebie i do końca naszych dni, a nie pozostało ich tak wiele, cieszyć się będziemy z każdorazowego spotkania. Wreszcie wśród przemiłych pań, które pracowały w Wydawnictwach, w redakcji Morza znalazłem przyjaciela i towarzyszkę na resztę mojego powikłanego życia.
Gdy osiągnąłem 67 lat życia, na stanowisku st. redaktora doczekałem się emerytury i w grudniu 1969 roku, nie bez żalu, musiałem opuścić zajmowane stanowisko. Nie sądziłem, że będę miał tyle trudności z uzyskaniem świadczeń emerytalnych. Na zgłoszony przez Wydawnictwa Komunikacji i Łączności wniosek o zaopatrzenie emerytalne, Zakład Ubezpieczeń w Warszawie decyzją z dnia 13 października 1968 r. /Rp. 3751/72, odmówił mi w ogóle prawa do renty, ponieważ udowodniłem tylko 22 lata zatrudnienia, a do nabycia prawa do renty potrzebny był okres co najmniej 25 lat. Byłem zmuszony odwołać się i udowodnić, że także w okresie przed 1939 rokiem przez kilkanaście lat pracowałem zawodowo i płaciłem stawki ubezpieczeniowe, na podstawie których moja emerytura powinna wynosić 800 złotych przedwojennych. W Polsce Ludowej z powodu pozbawienia mnie możliwości zarobkowania przez przeszło 10 lat zabrakło mi 3 lat przepracowanych.
W rezultacie moich odwołań Zakład Ubezpieczeń ustalił podstawę wymiaru na 3.975 zł i otrzymałem emeryturę w wysokości 1.734 złotych, podniesioną później do 2.717 złotych. Nie przysługiwały mi żadne dodatki, jakie mieli np. należący do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Nie zapisałem się do tego Związku i pomimo wyjątkowo niskiej emerytury przestałem zabiegać o jej podwyższenie. Miałem oczy otwarte i obserwowałem, jak wielka dzieje się krzywda wszystkim uczestnikom tzw. starego portfela ubezpieczeń.
W okresie wstrzymania mi wypłat emerytalnych otrzymane prace zlecone pozwalały mi wiązać koniec z końcem, czułem się jeszcze na siłach dorabiać sobie do skromnej emerytury.
30. Wznowienie pracy społecznej
Praca społeczna w całym życiu była potrzebą mojego serca. Nauczył mnie jej niezapomniany kolega z lat najmłodszych, Eugeniusz Stach. Ukierunkowali zainteresowanie pracą społeczną katecheci, a utwierdzili w niej dostojnicy Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce, których miałem szczęście poznać, a z niektórymi nawet bliżej współpracować. Byli nimi w kolejności: Adam kard. Sapieha, arcybiskup metropolita krakowski, August kard. Hlond, Prymas Polski i Stefan kard. Wyszyński, arcybiskup gnieźnieńsko-warszawski, Prymas Polski, nazwany po śmierci Prymasem Tysiąclecia. Każdemu z nich zawdzięczam coś, co określiłbym, jako poszerzenie i pogłębienie własnego życia.
Kardynała Adama Sapiehę podziwiałem jako młody chłopak w latach pierwszej wojny światowej. On, książę z rodu i książę Kościoła, dał się poznać ludowi Krakowa jako wielki jałmużnik i dobroczyńca. Podziwiałem Adama Chmielowskiego, obecnie błogosławionego brata Alberta, powstańca, artystę, malarza, ojca wszystkich ubogich i założyciela Zgromadzeń Braci i Sióstr posługujących ubogim Albertynów i Albertynek. Pyszniłem się wobec kolegów, że jak oni noszę imię Adam. Starałem się ich naśladować, ale niczego na tym polu nie dokonałem, ponieważ jak trafnie powiedział brat Albert: Służąc ubogim trzeba być samemu ubogim, aby tej służby nie porzucić.
Zastanawiało mnie później, że lud Krakowa, który tak kochał i był wdzięczny swojemu biskupowi, potrafił okazać niewdzięczność zasłużonemu prezydentowi miasta Krakowa, śpiewając na ulicach: Leo umarł na czerwonkę, bo sprzedawał Żydom mąkę, kiedy o tę mąkę było rzeczywiście trudno, a epidemia krwawej dyzenterii ogarnęła wielu. Dosięgła także mojego ojca i mnie, tylko że nam udało się wyrwać z jej szponów.
Z innych powodów podziwiałem kardynała Augusta Hlonda, Prymasa Polski. Wszyscy, którzy go znali, byli pod wrażeniem niezwykłych horyzontów myśli i wszechstronnej inteligencji tego, wywodzącego się z ludu śląskiego, człowieka. A cóż dopiero mówić o jego wypowiedziach w zasadniczych dla Kościoła i dla Polski sprawach. Oto kilka z nich:
Nie mylę się chyba twierdząc, że Polsce jest przez Opatrzność zastrzeżony przywiej dziejowy ochrzczenia nowych czasów przez pokojowe wprowadzenie narodu z rozbieżności ideowej na gościniec szerokiej zgody. Polska od dziesięciu wieków przeżywa chrześcijaństwo na swój sposób, ma swoiste wyczucie i nastawienie także wobec zagadnień obecnego przełomu. Polska kroczy ku odrodzeniu własną drogą. Prędzej niż inne narody Polska znajdzie w swym gorącym a chrześcijańskim patriotyzmie pogodzenie zdrowej, rewolucyjnej treści czasów z wiarą ludu, pokona sprzeczności, które obca nam filozofia XIX w. skonstruowała między materią a duchem. Pogodzi ducha z techniką, doczesne zadania obywatela z jego wiecznym powołaniem, nowoczesność ze szczytną tradycją, przyszłość ze zdobyczami duchowymi wieków.
W innym miejscu Prymas Polski, wytyczając program Kościoła powiedział:
Chcemy współpracować w poczuciu katolickiego obowiązku nad wprowadzeniem takiego ustroju społecznego, w którym by nie było ani przywilejów, ani krzywdy, ani proletariatu, ani bezrobotnych, ani głodnych, ani bezdomnych. I by w polskiej społeczności narodowej, organizowanej wedle nakazów sprawiedliwości i miłości bliźniego, każdy obywatel miał możność uczciwą pracą zapewnić sobie i rodzinie byt godny człowieka. Nie lękamy się ani nowoczesności, ani przemian społecznych, ani ludowej formy rządów, o ile uszanowane zostaną zasady nie zmienionej i niezmienialnej moralności chrześcijańskiej.
W zakresie zaangażowania się w odbudowę zniszczonej Warszawy Prymas Polski, w odezwie do całego świata powiedział, że zacytuję tu tylko fragment:
Aby mocami Ducha Pocieszyciela rozpogodziło się moralne oblicze stolicy. Iżby Warszawa górowała nad metropoliami globu prymatem prawdy i dostojeństwa. Iżby od niej, jako od dziejowej piastunki władzy, wiały na kraj twórcze tajemnice Boże, które męczeńskim sercem schłonęła, gdy wśród pożogi kontynentów dogorywała w purpurowej chwale własnej ofiary.

Odbudowa katedry św. Jana Chrzciciela, 1950 r.
Przedwcześnie zmarły kardynał August Hlond miał na myśli nie tylko materialną odbudowę zniszczonych kościołów, ale odbudowę moralną, odnowę także całego Kościoła, jaką stanowi lud Boży. Powtarzał to niejednokrotnie nam, bliższym współpracownikom świeckim.
Mimo długofalowego programu, tuż po śmierci Augusta kard. Hlonda nastąpiło frontalne uderzenie na Kościół rzymskokatolicki w Polsce, na księży i biskupów oraz działaczy katolickich. Doświadczył tego na sobie następca na stolicy prymasowskiej, Stefan kard. Wyszyński. Objął to stanowisko właśnie w czasie, kiedy władze państwowe postanowiły uzależnić od siebie całe duchowieństwo i decydować o obsadzeniu stanowisk kościelnych. Nie mógł się na to zgodzić nowy Prymas i za swą nieugiętość 25 września 1953 roku został aresztowany i kolejno więziony w Rywałdzie, Stoczku Warmińskim, w Prudniku oraz w Komańczy. Dopiero w październiku 1956 roku odzyskał wolność.