Pamiętnik redaktora, cz. 4
CZĘŚĆ DRUGA
17. Powrót do zburzonej Warszawy
W styczniu 1945 roku, po przerwaniu frontu nad Warką, wojska niemieckie pospiesznie opuściły rejon Piaseczna. Zobaczyłem wojsko polskie, powstałe daleko nad Oką, wraz ze zwycięską armią radziecką maszerujące w kierunku wymarłej Warszawy. Do niej ciągnęło serce każdego dawnego jej mieszkańca. Uczucie to ogarnęło i mnie, apatycznego na wszystko. Ciocia Zosia, która po śmierci żony zjawiła się nieoczekiwanie i zajęła moimi dziećmi, po trochu mną samym, uszyła mi właśnie ciepłą kurtkę, ponieważ opuściłem Warszawę bez ciepłego okrycia. Zaopatrzyli mnie na drogę dobrzy przyjaciele i pomaszerowałem w kierunku stolicy wraz z polskimi żołnierzami.
Już na skraju miasta zobaczyłem pierwsze ruiny domów. Coraz więcej ich było po obu stronach ulicy Puławskiej. Niektóre z nich tworzyły dziwaczne szkielety, jakie rysował później B. W. Linke. Jeden, zatytułowany Powrót do kraju, otrzymałem od niego na pamiątkę tych dni.
Rozglądając się, patrzyłem na wnętrza mieszkań bez ścian frontowych, często z zawieszonym wysoko dobytkiem mieszkalnym, teraz niedostępnym. Pełen nieopisanego smutku to przystawałem, jakbym chciał zawrócić, to znowu przyspieszałem kroku.
Zawężonymi od gruzów Alejami Jerozolimskimi zbliżyłem się do celu. Potężny gmach dawnego Banku Gospodarstwa Krajowego nie leżał w gruzach, ale poza nim aż do Muzeum Narodowego zalegało usypisko zburzonych doszczętnie domów. Ulica Smolna była odsłonięta od strony Alei. Aby się na nią dostać, musiałem w miejscu, gdzie obecnie stoi pomnik konającego żołnierza AL [wspomnienia zostały ukończone w 1985 r. – przyp. red.], wspiąć się na wysoką górę gruzów, które zalegały niemal aż do wnęki ulicy Smolnej. Z wysokości tych gruzów spoglądałem na ściany domów stojących, zaczynając od dawnego pałacu Branickich, w którym obecnie mieści się siedziba Związku Młodzieży Socjalistycznej. Przypomniało mi się, że przed tym domem często widziałem powóz zaprzężony w białe konie, którym stary hrabia udawał się do swego pałacu w Wilanowie.
Z trudem przedostałem się przez zaporę gruzów naprzeciwko kamienicy, w której mieszkał Boy-Żeleński, i wypalonych doszczętnie ścian dawnego gimnazjum im. Zamoyskiego. Znalazłem się wreszcie we wnęce ul. Smolnej, gdzie stał mój dom. Serce tłukło mi się w piersiach. Domy pod numerem 14 i 16 stały niezburzone, z odbitym tynkiem od kul i zniszczonymi balkonami. Ten stan ich zachował się do dnia dzisiejszego i służy do zdjęć filmowych z okresu wojny.
Brama domu nr 16 była rozwalona i wszędzie zalegały powywlekane z mieszkań meble. Dom miał solidne klajnowskie stropy i mimo podpalenia piwnic, mieszkania na pierwszym piętrze i dachu, ogień nie rozprzestrzenił się. Tylko całe piąte piętro było wypalone i z klatki schodowej czwartego piętra widać było niebo. Drzwi mojego mieszkania pod numerem 10 na czwartym piętrze były rozbite i szeroko rozwarte. Okna nie miały szyb i pokoje przyprószone były śniegiem. Z pół otwartej szafy wypłoszyłem wróble. Na ścianie dawnego saloniku wisiał portret żony, malowany przez zaprzyjaźnionego z nami Macieja Neringa. Długo wpatrywałem się w niego i uciszyło się trochę we mnie, ponieważ – chociaż na portrecie – powróciła żona. Wkoło było głucho i przeraźliwie zimno, ale postanowiłem pozostać w mieszkaniu. Noc przespałem wciśnięty w kąt komórki na rzeczy, ale zewsząd osłoniętej.
Wcześnie rano zbudził mnie hałas. Była to cała zgraja kobiet i wyrostków. Plądrowali mieszkanie i wynosili, co im się podobało. Wydostałem się z mojej komórki i mówiłem im, że to moje mieszkanie. Wyśmiali mnie i dalej się panoszyli. Nadszedł na to patrol wojskowy i bezczelnie oskarżyli mnie, że ja grabię cudze mienie. Nie bardzo trzeźwy dowodzący patrolem wyciągnął na mnie rewolwer, ale powstrzymał go żołnierz patrolu, któremu okazałem mój Ausweiss i wymieniony w nim adres. Dowodzący patrolem machnął na to ręką i odszedł, a przed nim ulotnili się wcześniej szabrownicy.
Na drugi dzień pojawił się syn dozorcy, Janek Wiśniewski. Razem zabezpieczyliśmy bramę domu oraz rozwarte drzwi mieszkań. Była to praca daremna, ponieważ nazajutrz je rozwalono i ludzkie hieny znowu zabierały cudze mienie. W moim mieszkaniu wszystkie szafy były doszczętnie ogołocone. Nie było dywanów, nawet firanki i zasłony do okien zostały zdarte i zabrane nie przez Niemców, ale przez zapobiegliwych rodaków spoza Warszawy. Pozostały tylko ciężkie szafy, biblioteka, kredens, łóżka oczywiście bez pościeli i kołder. Fotele i krzesła już wyniesiono na ulicę i musiałem je z powrotem wnosić. Posadzkę mieszkania zalegała gruba warstwa potłuczonego szkła i porcelany, rozdartych książek i papieru. W tym śmietniku odnalazłem kamizelki moich ubrań, widocznie uznanych za niepotrzebne, kilka srebrnych noży i widelców, a nawet starą srebrną tacę, pewnie zgubioną przez szabrownika.
Już w okresie pierwszej wojny światowej dały się zauważyć objawy społecznego zwyrodnienia, ale takiego rozwydrzenia, jakie przyniosła za sobą druga wojna światowa, nie widziałem. Nieliczenie się z cudzym mieniem, brak hamulców etycznych, bezwzględność i chciwość wykazały nie tylko podmiejskie kobiety, ale i panie z tzw. inteligencji. Gdy zobaczyły, że ich mienie przepadło, bez żadnych skrupułów sięgały po cudze. Niektóre trudziły się jechać kilkakrotnie na ziemie odzyskane, by zdobyć i handlować później zagrabionym mieniem. Na tle ogólnej biedy i dotkliwych strat, które przecież ponieśli wszyscy mieszkańcy Warszawy, zjawisko szabrownictwa było najsmutniejszym. Skutki zaś powszechnego nieliczenia się z obowiązującymi normami moralnymi trudne stały się do przezwyciężenia w przyszłości.

Ludzie wypędzeni ze zniszczonego miasta, powracali do niego. Rozglądali się pilnie, podnosili jakąś wypaloną cząstkę dawnego mienia, która nie była już nic warta, ale zachowali ją jak cenną pamiątkę. Szukali w ruinach jakiegoś schronienia lub pukali do ocalałych mieszkań. Moje, ocalałe, stało się także chwilowym przytułkiem dla dawniejszych sąsiadów, którzy nie mieli się gdzie schronić na noc. Przy piecu kaflowym zainstalowałem tzw. kozę, która miała te zaletę, że w prymitywnych warunkach bytowania dawała ciepło w pokoju i można było na niej zagotować wodę w czajniku. Miałem węgiel odnaleziony w piwnicy oraz w szafce kuchennej trochę kaszy i mąki. Wodę do mycia i picia trzeba było nosić ze stale oblężonej studni na Powiślu. Na razie oszkliłem okno w jednym pokoju. W mroźną noc nie było tak zimno, ponieważ kładliśmy się, nie rozbierając się z ubrania, pokotem jeden obok drugiego. Za dnia pracowałem uporczywie, aby mieszkanie uczynić bardziej mieszkalnym.
Na zewnątrz było wiele pracy, aby oczyścić ulicę. Do ruin wypalonych domów nikt się nie zapuszczał, bo natknąć się można było na trupy. Na stropie wypalonego piątego piętra syn dozorcy Janek zobaczył leżącą, niewypaloną bombę lotniczą, nad pokojem, w którym się urządziłem. Zainteresowałem nią żołnierzy, którzy rozminowywali domy na Nowym Świecie, ale nie zdołałem ich namówić do przyjścia na ul. Smolną i do tego na piąte piętro. Sporządziliśmy z Jankiem coś w rodzaju noszy i z wielką ostrożnością i strachem wynieśliśmy ją na dół i położyli na widocznym miejscu, na skarpie wśród ruin dawnego pałacu Lubomirskich, ostatnio szpitala oftalmicznego. Na drugi dzień bomby już nie było, zabrali ją saperzy.
Niełatwe było życie w zburzonej Warszawie. Dzięki uporczywej pracy tych, co do niej wrócili, stało się oczywiste, że stolica zostanie odbudowana. Wojna jednak toczyła się dalej, ale daleko na ziemiach, które kiedyś były słowiańskimi.
Przybywało ludzi w Warszawie. Do domu na ul. Smolnej powróciła rodzina Szymona Szałka, a do sąsiedniego rodzina Jagodzińskich, przedwojennych komunistów. Znaleźliśmy wspólny język w odbudowie życia w Warszawie i po sąsiedzku sobie pomagaliśmy. Oni spowodowali, że zostałem najpierw przewodniczącym Komitetu Blokowego i członkiem dzielnicowej Rady Narodowej Śródmieście. Wymawiałem się od tego, jak mogłem. Szymon Szałek zawiózł mnie na Pragę i przedstawił nawet tow. Dworakowskiemu dowodząc, że potrzebują takich ludzi, jak ja, na wysokie stanowiska rządowe. Temu jednak oparłem się stanowczo, nie ukrywając, że jestem praktykującym katolikiem i związany jestem z AK. Dziwili się, że nie daję się namówić, ale mimo odmowy politycznej współpracy, nadal cieszyłem się ich przychylnością.
Nie wymawiałem się od współpracy społecznej, wiążącej się z odbudową Warszawy. Proszono mnie, abym zorganizował dla coraz liczniejszej liczby osób pojawiających się na ul. Smolnej jakiś punkt zaopatrzenia w żywność. Zaludniło się istotnie w nieruchomości pod nr 12, gdzie mieściła się drukarnia dawnego Kuriera Warszawskiego. Zakwaterował się w niej cały oddział AL-owców z porucznikiem Gąsiorowskim na czele. W maju 1945 roku zorganizowałem na ul. Smolnej pierwszy w Śródmieściu sklep spożywczy. Dotąd mam przechowaną legitymację członka Spółdzielni Spożywców Warszawa – Śródmieście, ul. Noakowskiego 10, a także członka Związku Zawodowego robotników i pracowników przemysłu spożywczego, data wstąpienia 1. V. 1945 r. a wypisany zawód: kierownik sklepu.
Codziennie przemierzałem ulicę Smolną i niemal w każdej nieruchomości nie zburzonej miałem coś do załatwienia i wysłuchania w związku z dokwaterowaniem i zagęszczeniem mieszkań. Oczywiście nie całej Smolnej, bo była jeszcze jej część na dole, poza tunelem i wiaduktem mostu Poniatowskiego, gdzie mieszkał i pracował Romuald Traugutt. Zadumałem się nad losami bohaterów powstania styczniowego i męczyło mnie, dlaczego ulicę nazwano Smolną. Może od smolarzy, którzy wypalali smołę nad Wisłą, a pochodziła ona z tego miejsca.
Skończyła się mroźna zima i przygrzało słońce, ale wraz z nim zaczęły się nowe trudności. Prawie wszystkie domy, nawet te nie wypalone całkowicie, pozbawione były dachów. Kiedy przyszły roztopy, przez stropy przeciekała woda. W kamienicy, w której mieszkałem, musiałem uciekać na piętro niżej, ale i tam dosięgła mnie woda. Trudno było o nią, gdy nie było jej w kranach, ale nie do zniesienia, gdy wdzierała się wszędzie. Jeśli nie postawi się choćby prowizorycznego dachu, zniszczy cały dom. Na domiar złego, wraz z ociepleniem, z ruin domów zaczął rozchodzić się nie do zniesienia zapach rozkładających się ciał. Szczęśliwym trafem zjawił się u mnie dawny przedsiębiorca drzewny i gotów był postawić dach, ale pod warunkiem, że otrzyma dla swej licznej rodziny prawa do dużego mieszkania. Nie zastanawiałem się nawet chwili, zrzekłem się na jego rzecz prawa do mojego mieszkania nr 10, za które zapłaciłem przed wojną grube odstępne. Sam przeniosłem się o piętro niżej do lokalu nr 7, do którego dotąd nikt się nie zgłosił. Uratowałem całą nieruchomość od niechybnej dewastacji, ale sam miałem później kłopoty, gdy po roku wróciła dawna lokatorka pani Emilia Melat, a następnie z Oflagu jej mąż i z konieczności musieliśmy się ścieśnić.
Moje dzieci ciągle przebywały w Głoskowie. Mnie praca dla ludzi jakby obudziła z odrętwienia, jakie mnie ogarnęło po upadku powstania warszawskiego i tragicznej śmierci żony. Całkowitym zwycięstwem zakończyła się straszliwa II wojna światowa, która pochłonęła tyle ofiar, pozostawiła zburzone miasta i spalone wsie. Do wynędzniałej i wygłodzonej ludności zaczęła docierać pomoc żywnościowa UNRRA.
W zakątku dźwigającej się Warszawy, na starym miejscu, odnaleźli mnie przyjaciele i koledzy, z którymi współpracowałem przed i w czasie okupacji, a więc moi szefowie z Departamentu Informacji Delegatury Rządu na Kraj: Stanisław Kauzik-Dołęga, prof. Ocioszyński i bliski kolega i przyjaciel jeszcze z czasów krakowskich, prof. Kazimierz Kumaniecki. Z siostrą jego, Bronią Kumaniecką, Aleksandrem Wolterem, późniejszym profesorem Uniwersytetu w Lublinie, i Marianem Filipem stanowiliśmy w naszych młodych latach „paczkę koleżeńską”. Pojawił się oczywiście Jerzy Braun i Józef Kwasiborski ze Stronnictwa Pracy. Z moimi szefami pojawili się nasi „kurierzy” do łączności z zagranicą: Wacław Felczak i Kazimierz Koźniewski. Było nad czym się zastanawiać, co począć z naszą pracą w warunkach, jakie się wytworzyły po ustaniu okupacji i upadku powstania warszawskiego. Zgłaszali się współpracownicy, którzy wracali z obozów koncentracyjnych i z popowstaniowej tułaczki. Należało im pomóc, aby mogli się czuć bezpieczni w wyzwolonej ojczyźnie. Należało stopniowo likwidować rozbudowane w czasie okupacji agendy Delegatury Rządu na Kraj i wydawnictwa Departamentu Informacji i Prasy, które zresztą przestały się ukazywać po upadku powstania warszawskiego.
Zajęty pracą społeczną, jakiej się podjąłem oraz dodatkowo w Radzie Prymasowskiej Odbudowy Kościołów Warszawy, powołanej do życia przez przybyłego do Warszawy kardynała Augusta Hlonda, Prymasa Polski, nie podejmowałem już żadnych prac dla Delegatury Rządu na Kraj. Bardzo czynny był natomiast Stanisław Kauzik-Dołęga, który nieustannie kursował między Milanówkiem i Warszawą, a nie mając innych możliwości, wyznaczał sobie w moim mieszkaniu nawet spotkania z własną żoną. Oczywiście nieustannie konferował i porozumiewał się z Jerzym Braunem i Józefem Kwasiborskim ze Stronnictwa Pracy, Szturm de Sztremem z WRN, Józefem Stemlerem, Fryderykiem Zollem i wielu innymi. Działo się to bowiem już w okresie, kiedy przybył do kraju Mikołajczyk i wydawało się, że dojdzie do porozumienia między tymi, którzy działali w kraju, i tymi, którzy zjawili się z Lublina, realizując gotowy już program działania. Po zaproszeniu na rozmowy do Moskwy delegatów polskich stronnictw politycznych i zatrzymaniu ich w więzieniu na Łukiszkach zamiast przy stole obrad, okazało się, że do żadnego porozumienia i zgody narodowej nie dojdzie.
Wtedy to odwiedził mnie na ul. Smolnej po raz ostatni Stanisław Kauzik i podniecony oznajmił, że jest poważnie zagrożony aresztowaniem i musi ratować się ucieczką za granicę. Zdaje sobie sprawę z tego, że pozostawia wiele niezałatwionych spraw wiążących się z likwidacją Departamentu Informacji i Prasy i prosi mnie o zastąpienie go w tym względzie. Mnie, nie zaangażowanemu politycznie, nie powinno to niczym grozić. Prosi o przekazanie mu do Londynu materiałów archiwalnych, których nie może brać ze sobą i obiecuje utrzymać ze mną kontakt przez naszych kurierów. Wszystkie sprawy odtąd uzgadniać mam z Jerzym Braunem, który został ostatnim już zresztą delegatem Rządu na Kraj.Chcąc nie chcąc, nagle zostałem z całym bagażem spraw nie do końca załatwionych. Jak mogłem, starałem się wywiązać z tego nowego zadania, nie tyle trudnego, co moralnie zobowiązującego. Dotyczyło bowiem ludzi znajdujących się w trudnych warunkach, którzy mieli prawo domagać się rozliczenia za wykonaną pracę. Zadanie moje uznałem za pracę społeczną, jaką już pełniłem wobec tych, którzy pomocy mojej potrzebowali. Ze zgrozą stwierdzałem, że na tle różnic ustrojowo-politycznych dochodzi nawet do bratobójczej walki. Byłem tym przerażony i starałem się uczynić ze swej strony wszystko, aby w miarę możliwości jej nie podsycać, a znaleźć płaszczyzny porozumienia, osiągnąć upragnioną zgodę narodową. Nie była ona możliwa bez obustronnego współdziałania. Niestety, zaostrzyła się walka klas, nie osiągnięto wówczas zgody narodowej, odwrotnie, było do niej daleko, choć pozostała nadal jedyną racją polską.
18. Dźwiganie Warszawy z ruin
Mimo trudności z osiągnięciem zgody narodowej, odbudowa Warszawy naprawdę zjednoczyła wszystkich dawnych i obecnych mieszkańców stolicy. Odbudowa nie tylko budynków mieszkalnych, ale także kościołów, warsztatów pracy indywidualnej. Umocniłem się w tych trudnych zadaniach po spotkaniu z kardynałem Augustem Hlondem w Poznaniu. Wraz z Franciszkiem Kwasiborskim byliśmy przedstawicielami grupy katolików świeckich, powstałej z inicjatywy ks. prałata Zygmunta Choromańskiego, późniejszego biskupa i sekretarza Episkopatu Polski. Przedstawiliśmy do akceptacji Prymasa Polski propozycję wydawania pisma katolickiego pod nazwą Tygodnik Warszawski, takiego, jak powstały wcześniej w Krakowie Tygodnik Powszechny. Kardynał August Hlond właśnie powrócił do kraju do swych obowiązków pasterzowania jako Prymas Polski.
Na samym wstępie oznajmił nam, że otrzymał nominację ze Stolicy Apostolskiej na arcybiskupa gnieźnieńskiego i warszawskiego. Odtąd obie metropolie łączyć będzie unia personalna w osobie Prymasa Polski z zachowaniem odrębności terytorialnej obu archidiecezji. Siedzibą Prymasa będzie odtąd Warszawa, stolica Polski, do której niebawem przybędzie. Z wielkim skupieniem i troską wypytywał nas kardynał August Hlond o warunki życia w zniszczonej Warszawie, stan kościołów i tych, co powrócili do Warszawy. Powiedzieliśmy, że rozpoczęła się już wielka praca nad odgruzowaniem stolicy, a na gruzach zniszczonych kościołów ma miejsce już Najświętsza Ofiara. Z wielką mocą oświadczył, że trzeba zaangażować się w historyczne dzieło nie tylko odbudowy zniszczonych domów i kościołów, ale także odrodzenia człowieka. Po to trzeba nam wszystkim narodzić się po raz wtóry (nasci duo) – oznajmił natchnionym słowem i pobłogosławił poczynaniom, jakie przedstawiliśmy.
Pod sugestią księdza Prymasa poczuliśmy się rzeczywiście, jak nowo narodzeni, zdolni nie tylko do odbudowy materialnej Warszawy, ale i odrodzenia moralnego ze wszystkiego zła, jakie w nas ugodziło w okresie okupacji. Nie było wtedy większej idei, jak odbudowa Warszawy i odbudowa człowieka. Po okresie załamania chciało mi się znowu działać i pracować. Mogłem to uczynić, tym bardziej, że udało mi się ulokować obie moje córki w internacie Sióstr Nazaretanek przy ul. Czerniakowskiej 137. Odwiedzałem je tam co tydzień i czasem tylko zabierałem do domu. Powróciła z obozu koncentracyjnego siostra żony, Janina Brzęczkowska i pragnęła teraz zastąpić moim córkom matkę.
Zawiązana spółka wydawnicza Rodzina Polska rozpoczęła wydawać Tygodnik Warszawski oraz kalendarze katolickie. Podzielałem założenia ideowe, jakie postawili sobie działacze duchowni i świeccy spółki wydawniczej w osobach ks. Zygmunta Wądołowskiego, ks. prałata Mystkowskiego, Józefa Kwasiborskiego, Franciszka Kwasiborskiego, Juliana Żebrowskiego. Już po zawiązaniu spółki zostałem udziałowcem i byłem wybrany do jej Zarządu. Redaktorem naczelnym Tygodnika Warszawskiego mianował Prymas August kard. Hlond księdza prałata Zygmunta Kaczyńskiego. Sekretarzem redakcji został Antoni Madej, który wraz z Jerzym Kierstem prowadził także dział literacki. Mnie przypadł oczywiście dział ekonomiczny. Naczelnym publicystą, obok ks. Zygmunta Kaczyńskiego, był Jerzy Braun. Rozwinął on cały program ideowo-kreacjonistyczny oraz polemikę – głównie ze Stefanem Żółkiewskim, który na łamach tygodnika Kuźnica, w sposób zdecydowany wypowiadał się za całkowitą laicyzacją kulturalną. Jerzy Braun i Antoni Madej byli także propagatorami filozofii Hoene-Wrońskiego.
W Tygodniku Warszawskim zabierali głos tej miary pisarze, co Władysław Jan Grabski, Jerzy Zawieyski oraz Antoni Gołubiew, Hanna Malewska i Stefan Kisielewski, którzy już wcześniej dali się poznać jako autorzy znakomitych publikacji na łamach krakowskiego Tygodnika Powszechnego. W sprawach finansowo-gospodarczych zabierał głos Kazimierz Studentowicz. Wszystkich nas ożywiało jedno pragnienie: położenia tamy bezprzykładnej ateizacji społeczeństwa polskiego, jaka się rozpętała przy urzędowym poparciu. Byliśmy pewni, że ateizm nie może się przyjąć w tradycyjnie katolickim społeczeństwie polskim. Jakie jednak spustoszenie musiała czynić propaganda życia „bez Boga”, rozbijanie rodzin, popieranie rozwodów, dowolność seksualna i usuwanie ciąży w społeczeństwie o nadwątlonej już moralności w okresie okupacji. Skutki tak pojętej ateizacji odczuć się dają do dnia dzisiejszego, pogłębione jeszcze i poszerzone w zakresie moralności gospodarczej i w stosunkach pracy.
W Tygodniku Warszawskim startowało także wielu młodych twórców. Olgierd Budrewicz zapoczątkował w nim swą późniejszą karierę reportażysty. Wielu z nich po zamknięciu wydawnictwa było zmuszonych szukać miejsca do pisania na łamach prasy katolickiej podporządkowanej oficjalnym kierunkom.
Wspominam harmonijną współpracę z ks. Zygmuntem Kaczyńskim, naczelnym redaktorem. W czasie okupacji przebywał w Anglii i sprawował funkcję ministra oświaty na emigracji. Do kraju powrócił, gdy stało się to możliwe i od razu podjął szeroką działalność. Został proboszczem w największej warszawskiej świątyni Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim. Niełatwo było podnieść z ruin ten kościół, z rozbitym frontonem i zwaloną wieżą. Ks. Zygmunt znajdował czas na pisanie artykułów wstępnych i na pracę duszpasterską oraz kaznodziejską. Pilnie był słuchany z kazalnicy nie tylko w swojej parafii, ale i zaproszony, w kościele Św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu.
Redakcja Tygodnika Warszawskiego mieściła się w gmachu „Roma” przy ul. Nowogrodzkiej. Odwiedzało mnie w niej wielu dawnych pisarzy i wydawców. Byłem wzruszony, gdy zjawił się sędziwy Stefan Krzywoszewski i z życzliwym uśmiechem wręczył mi swą ostatnia książkę pt. Długie życie. Po jej przeczytaniu, jego życie wydało mi się nie tylko długie, ale ciekawe, takie barwne i takie ludzkie. Teraz wspominaliśmy współpracę przedwojenną i okupacyjną, i wzajemnie zapytywali, co jeszcze zajść może.
Jeszcze bardziej od pracy wydawniczej zajęła mnie praca w Radzie Prymasowskiej Odbudowy Kościołów Warszawy, którą powołał w dniu 24 kwietnia 1947 roku kardynał Prymas August Hlond niedługo po swym wspaniałym ingresie do stolicy. Przypadło mi zadanie zorganizowania pracy tej społecznej instytucji, jednoczącej w działaniu osoby zarówno duchowne, jak i świeckie. Tym ostatnim ksiądz Prymas wyznaczył szczególne zadania. W dniu 24 czerwca 1947 roku ogłosił ksiądz Prymas orędzie, które szerokim echem odbiło się nie tylko w kraju, ale i na całym świecie. Wzywało ono wszystkich Polaków do współdziałania w historycznym dziele odbudowy kościołów. Miało wtedy miejsce uroczyste wmurowanie aktu odbudowy w fundamenty katedry Św. Jana Chrzciciela. Zapamiętałem dobrze ten moment, ponieważ przypadł mi zaszczyt odczytania, przed zebranym dostojnym gronem, dokumentu napisanego na pergaminie, pismem gotyckim, w języku łacińskim, co okazało się nie tak łatwe.
Uroczystość wmurowania kamienia węgielnego katedry
Pierwsza Rada Prymasowska składała się z 25 członków: a mianowicie Zarządu, który stanowili: prezes bp Wacław Majewski, wiceprezesi abp Antoni Szlagowski i bp Zygmunt Choromański, sekretarz Stanisław Leśniowski, skarbnik Adam Grabowski oraz członkowie: ks. Feliks de Ville, ks. Zygmunt Kaczyński, ks. Wacław Murawski, ks. Jan Szmigielski, ks. Jan Sztuka i ks. Stefan Ugniewski, oraz ze strony świeckich tak wybitne osobistości, jak: prof. Antoni Ponikowski, prof. Zdzisław Mączyński, prof. Jan Zachwatowicz, prof. Tadeusz Butkiewicz, arch. Stanisław Marzyński, adw. Stanisław Janczewski, Władysław Jan Grabski, Jerzy Zawieyski, red. Bogdan Skąpski, Władysław Wrześniewski, arch. Konstanty Jakimowicz, Tadeusz Sadowski. Powołane zostały cztery sekcje: propagandowa (prasowa), budowlana, finansowa i gospodarcza. W sekcjach przygotowywane były wnioski i projekty w sprawach wiążących się z odbudową kościołów Warszawy, a także planowaniem nowych kościołów. W pracach sekcji współuczestniczył niestrudzenie ks. bp Wacław Majewski, a cały ciężar przygotowania spadł, jeśli idzie o sprawy budowlane, na arch. Stanisława Marzyńskiego, a w sprawach finansowych i wydawniczych na mnie. Dyrektorem Biura Rady został ks. Jan Penkała.
Autor z prymasem Hlondem
Z inicjatywy Rady Prymasowskiej odbyło się szereg akademii i koncertów. Pierwsza w sali „Romy” ku czci patrona Polski, św. Wojciecha. W obecności Prymasa Polski śpiewał chór „Harfa” pod dyrekcją Lachmana, koncertowali Wanda Bacewicz – skrzypce i Władysław Kędra – fortepian. Przybyli warszawiacy nie szczędzili ofiar na odbudowę kościołów. Tłumy warszawian towarzyszyły także przeniesieniu słynącego łaskami krucyfiksu Pana Jezusa do zabezpieczonej już kaplicy baryczkowskiej w katedrze Św. Jana Chrzciciela, oczyszczonej z zalegających ją gruzów. Uroczystą procesję wśród nieprzeliczonej rzeszy wiernych z wielkim dostojeństwem prowadził ks. Prymas kardynał August Hlond. Nikt nie przypuszczał wtedy, że niedługo zgromadzą się jeszcze większe tłumy na jego pogrzebie i przy umieszczeniu trumny w nieodbudowanej jeszcze katedrze Św. Jana Chrzciciela. Zmarł on nieoczekiwanie dnia 22. X. 1948 roku. Był założycielem Rady Prymasowskiej Odbudowy Kościołów Warszawy i tym, który natchnionym głosem nawoływał do ufnego odbudowania na spalenisku stolicy nowego życia duchowego i do stworzenia godnych warunków czci Bożej, iżby mocami Ducha Pocieszyciela rozpogodziło się moralne oblicze stolicy.
Zabrakło nagle tego, który nieustannie wzywał do pracy społecznej, sam świecił przykładem, zabiegał o potrzebne środki na odbudowę zniszczonych kościołów, zdecydował o regotyzacji katedry Św. Jana, zatwierdzając do wykonania projekt prof. Jana Zachwatowicza przywracający katedrze architekturę z epoki książąt mazowieckich. Otrzymał od będącego na obczyźnie kardynała Spelmana zapewnienie wpłacenia na odbudowę kościołów Warszawy sukcesywnie 50 milionów dolarów. Do wpłat tych, niestety, nie doszło. Z upoważnienia kard. Hlonda prowadziłem w tej sprawie rozmowy w ministerstwie skarbu, które nie zgodziło się przyznać większego kursu przeliczeniowego za dolara, jak 4 zł.Śmierć kardynała Augusta Hlonda przeżyłem bardzo boleśnie. Swą głęboką wiarą w ostateczne zwycięstwo prawdy i dobra za przyczyną Matki Najświętszej potrafił wielu dźwignąć z rozpaczy i zachęcić do pracy społecznej. Ale, jak powiedział później następca zmarłego na stolicy arcybiskupów warszawskich, ks. biskup Stefan Wyszyński: wielkie dzieło nigdy nie ustaje, lecz trwa i rozwija się dalej. To wielkie dzieło zostało jednak brutalnie ograniczone. Przerwana została dobrze zapowiadająca się współpraca czynników rządowych i kościelnych w zakresie odbudowy stolicy i kościołów warszawskich. Nie mogłem wierzyć, aby komukolwiek współpraca ta mogła przeszkadzać.
19. W okresie „błędów i wypaczeń”
Wiele znaków na naszej nieszczęsnej ziemi wskazywało nastanie okresu, który później wstydliwie nazwie się okresem „błędów i wypaczeń”. Zbliżanie się go odczułem na własnej skórze. Zostałem aresztowany i po miesięcznym pobycie w ohydnych warunkach w więzieniu mokotowskim, zostałem zwolniony 20 marca 1947 r. na podstawie ogłoszonej amnestii.
Latem 1947 roku wyjechałem nad morze, do Ustki, na pierwsze powojenne wakacje, które należały się moim małym córkom. Wyjechali tam także Albrechtowie oraz inni przyjaciele.
Na bałtyckiej plaży
Dzieci dobrze czuły się na plaży. Sąsiadowaliśmy z Dygatem i jego żoną. Ich małej córeczce malowałem na piasku, jak wygląda „Jezioro Bodeńskie”. Ale nam, starszym, nie było wesoło na duszy. Przechadzałem się po plaży z Jerzym Braunem rozmawiając o chmurach, które gromadziły się nad naszymi głowami. Dołączył do nas Stanisław Ryszard Dobrowolski i rozglądając się, czy ktoś nas nie obserwuje, życzliwie doradzał nam, abyśmy nie angażowali się w pisanie do Tygodnika Warszawskiego, ponieważ spotkać nas może los nie do pozazdroszczenia. I nie mylił się w tym względzie nasz kolega po piórze, a był z obozu lewicowego.
Po powrocie znad morza, gdziekolwiek bym się ruszył z domu, byłem stale obserwowany i śledzony. Pewnego wrześniowego dnia 1948 roku, pojawiło się w moim mieszkaniu na ul. Smolnej kilku młodych mężczyzn w cywilnych ubraniach. Wylegitymowali się, że są z Urzędu Bezpieczeństwa i mają rozkaz przeprowadzenia rewizji domowej. Rozsiedli się w pokoju, który zajmowałem, w sąsiednim większym przebywały moje małoletnie córki, które właśnie przyszły z internatu Sióstr Nazaretanek. Długo przetrząsali mieszkanie, opukiwali ściany, w dwóch miejscach zerwali w podłodze okładzinę dębową, przeglądali książki, fotografie rodzinne. Niektóre rzeczy zabrali ze sobą, w tym szafkę nocną ze skrytkami w ścianach, która służyła mi jako schowek w okresie okupacji. Pokój mój został opieczętowany, a ja zostałem aresztowany. Pożegnałem się z dziećmi, które bez słowa patrzyły na wszystko. Odszedłem z domu w ubraniu, w jakim mnie zastali, ale przezornie zabrałem ze sobą ciepły płaszcz zimowy, który jak się później okazało, oddał mi nieocenione usługi.