9 sierpnia 2001 wróciłam do Nowego Jorku po dwuletniej nieobecności, lotnisko było pustawe, odprawa przebiegła błyskawicznie, byłam jedną z pierwszych osób czekających na bagaże, facet stojący obok mnie powiedział „It feels good to be home”. „O, YES, it does” odpowiedziałam.  Cieszyłam się strasznie, zaczynał się kolejny, ten lepszy etap mojego życia i naprawdę czułam się jak w domu!

Nowy Jork kwitł, mieszkałam niedaleko Battery Park City, kilka przecznic od World Trade Center, Statuy Wolności i nowojorskiej giełdy, miasto tętniło życiem, w powietrzu czuło się prosperity, uśmiechy ludzi, piękna pogoda, wspaniałe, jak nigdy dotąd wyglądające miasto, czyste, odnowione, z wieloma nowymi budynkami. Park okalający East i Hudson River doczekał się kompletnej renowacji, ludziska w  porze lunchu wylegali z biur, zajadali kanapki leżąc na trawie i gadając przez komórki, owiewani rześkim powiewem znad oceanu. Moje miasto nr 2 w pełnym rozkwicie.

Miałam wakacje. Spędziliśmy je nad oceanem na samym krańcu Ameryki Północnej, w Montauk w stanie NY. Wakacje szybko minęły, rozpoczął się rok szkolny, mnie przypadło w udziale codzienne odprowadzanie syna i siostrzenicy do szkoły na 8:30. 11 września jak co dzień zaprowadziłam ich do szkoły, pogoda była  śliczna, wiało od rzeki, słońce pobłyskiwało, wracając zastanawiałam się, co będę dziś robiła. Był wtorek, mąż miał wolny dzień, ale trwająca  od kilku dni kłótnia między nami skłaniała mnie do szybkiego wyjścia z domu; wymyśliłam, że pójdę do Century 21 na Cortland Street, vis-à-vis WTC, oddać jakieś nieudane bieliźniane zakupy.

Wjechałam windą na swoje 17 piętro, siedząc na kanapie dopijałam zimną już kawę i przerzucałam kanały w TV; jazgot z ciągnącej się pod budynkiem autostrady stawał się niemożliwy, karetki, straż wyły przeciągle jedna za drugą. Ki diabeł, pomyślałam, coś się w WTC stało, bo wszystkie jadą w tę stronę? I chyba właśnie wtedy coś huknęło, dom się zatrząsł, odruchowo kliknęłam pilotem od TV i zobaczyłam dwie płonące wieże WTC, odwróciłam się, aby obraz z TV skonfrontować z widokiem z okna, zobaczyłam kłęby czarnego dymu, milczenie w TV, cisza w Nowym Jorku. I spiker odzyskał glos, „It appears… it appears… that second plane hit world trade center” – zaczęłam krzyczeć, chciałam obudzić śpiącego za mną męża, ten leniwie, zły, podniósł głowę, spojrzał na ekran TV i powiedział „What’s the big deal, WTC pali się, no i co?”. Ktoś zapukał do drzwi, to roztrzęsiona sąsiadka chciała na własne oczy zobaczyć, czy oba mosty – brooklyński i manhattański stoją, że nie zawaliły się, płakała i wkoło powtarzała, że Paul, jej mąż, jest w financial district.

Szybko chwyciłam aparat fotograficzny i dokumenty, mąż z ociąganiem powiedział, że jednak pójdzie ze mną. W windzie chciałam wracać po rowery, aby jak najszybciej dostać się na miejsce… no właśnie, czego? pożaru? tragedii? Na dole życie zamarło, ludzie stali z podniesionymi głowami patrząc na płonące wieże WTC, budynki obleczone były dymem i fruwającymi kawałkami papieru, jak confetti. Wyszliśmy z osiedlowych ulic, na Madison St. ruch stanął, ludzie maszerowali z finansowego dystryktu, kobiety niosły buty w rękach, długa kolejka kupujących w okolicznym sklepie rowerowym, po ulicy wolno krążyły wozy policyjne ogłaszając przez megafony, aby wszyscy ludzie kierowali się na północ, metro, autobusy, autostrady – wszystko jest zamknięte dla ruchu, ludzie mają kierować się pieszo w kierunku swoich domów i tam pozostać. Ludzie spokojnie, powoli, w skupieniu maszerowali, oddalając się od WTC, żadnej paniki, krzyku, usta często przykryte białymi chusteczkami, tylko krzyk kobiety z sąsiedniego budynku „Tam jest moja córka!”; zemdlała, policjanci szybko zabrali ją do szpitala.

Pochód trwał, my szliśmy w przeciwną stronę, grupki ludzi gromadziły się przy otwartych drzwiach samochodów, aby wysłuchać komunikatów radiowych, długie kolejki stały do automatów telefoniczych, wszystkie telefony komórkowe przestały działać. Szliśmy przez Chinatown, małe zaplute  uliczki, pełne Chińczyków, którzy jakby nic się nie stało, pracowali nadal, ładowali warzywa na samochody, obierali ryby, sprzedawali karty telefoniczne, kręcili się jak w ukropie wokoło własnych spraw. Jednak niektórzy coraz częściej podnosili głowy do góry, coś gadali niezrozumiale, machali rękoma. Doszliśmy na Confucius Square u wylotu Manhattan Bridge, jest to wysoko położony punkt miasta, jak na dłoni widzieliśmy palące się jak pochodnie budynki WTC, gapiliśmy się jak zahipnotyzowani, mąż co chwila powtarzał, że musimy wracać po dzieci, abym dała spokój zdjęciom, obok z jazgotem przejeżdżały setki wozów strażackich i policji, ruch na ulicach stanął, tylko oni wszyscy gnali do płonących domów. I nagle jęk zgromadzonych ludzi, podniosłam znad aparatu głowę i zobaczyłam upadające WTC, głuchy odgłos, grzyb dymu i jęk ludzi. Obok usłyszałam swojskie „O kurwa, World Trade Center upadło!”

Mąż stanowczo zarządził odwrót, w połowie drogi usłyszeliśmy huk, łomot – strzały? bomby? nie wiedzieliśmy co się dzieje, domy zasłaniały widok na WTC, już w domu dowiedzieliśmy się, że runęła druga wieża. Właściwie biegiem dotarliśmy do szkoły, szara ze zdenerwowania nauczycielka oddała nam dzieci, ktoś płakał w holu, ktoś kłócił się, bo nie chciano wydać mu dziecka, ktoś powiedział – a może zaczęła się trzecia wojna? oddaj dziecko bratu, za chwilę może być za  późno. Dzieciaki gadały jedno przez drugie, że się pali, że WTC, a przecież dopiero w sobotę byliśmy na samej górze, przyklejaliśmy się brzuchami do szyb i patrzyliśmy w dół, jakiemuś Arabowi opowiadaliśmy co jest co, nazwy dzielnic, mostów, alei… W domu dzieci siadły  przed TV, my chcieliśmy chwilę sami porozmawiać, naradzić się, co robić dalej, Łukasz przybiegł narzekając, że na wszystkich kanałach pokazują tylko płonącą dziurę po WTC…

Kolejne dni były przepełnione strachem i niepewnością, pierwsza noc nieprzespana – bałam się, że już nigdy się nie obudzimy, mąż uspokajał, że śmierć nastąpi bardzo szybko, nawet się nie zorientujemy, nie poczujemy bólu. Nad domami krążyły F16, na ulicach masa wojska, wozy pancerne, policjanci w pełnym oporządzeniu z karabinami gotowymi do  strzału. Nowy York już nigdy nie będzie ten sam. To był początek końca. Downtown Manhattan spowiły kłęby dymu, popiołu – jakby spadł śnieg, ulice, zaparkowane samochody pokryte były biało-szarą warstwą pyłu, autostrada zamknięta, jeździliśmy po niej na rowerach, nie dojechały dostawy gazet, pieczywa, mleka, byliśmy w zamkniętym mieście. Patrole  policyjne grzecznie, acz stanowczo, legitymowały wszystkich. Strach, żałoba, opuszczone głowy ludzi, zaczerwienione oczy, świece w oknach, przy straży pożarnej kobiety z jedzeniem dla strażaków, flagi, rysunki dzieci i płacz.

Nowy York już nigdy nie będzie ten sam.

Zobacz też:
Septembereleven (Anna Fudyma)
11 września (Dusseldorf) (Joanna Titeux)
Jeden dzień z życia informatyka (Jan Sliwa)
Mój 11 września (Zakopane) (Monika_kot Śniedziewska)