Żeby było łatwiej zrozumieć, o czym tu w ogóle piszę, pozwolę sobie przytoczyć krótką definicję produktów organicznych.
Organicznym (ekologicznym) nazywam jedzenie uprawiane w glebie, która nie jest traktowana pestycydami (środkami ochrony roślin), czy nawozami sztucznymi. Mięso zwierząt hodowanych w gospodarstwach, w których mają one nieograniczony dostęp do wybiegu (tak, nawet świnki hasać mogą po zagrodzie…) to właśnie mięso pochodzenia organicznego. Antybiotyki w takiej hodowli używane są zgodnie z ich przeznaczeniem (czyli tylko do leczenia), a pasza, którą podaje się zwierzętom również jest pochodzenia organicznego. Istnieją szczegółowe definicje i opisy tej metody uprawy i hodowli, co sprzyja komunikacji między producencentami a konsumentami. Czasem po prostu warto wiedzieć, że na pewno mówimy o tym samym.

Dlaczego kupuję organiczne jedzenie i wydaję na nie znacznie więcej pieniędzy, niż gdybym kupowała „normalne” produkty? Takie pytanie zadawano mi wielokrotnie, szczególnie odkąd moje dzieci zaczęły spożywać pokarm inny niż matczyne mleko. Z wykształcenia jestem ogrodnikiem i już na studiach spotykałam się z opiniami na temat szkodliwości nawozów sztucznych i ich wpływie na hodowane rośliny. Temat ten był poruszany i rozważany na wykładach i ćwiczeniach. Pisano nań prace magisterskie.
Moja przyjaciółka Gosia na studiach pisała pracę magisterską o sałacie, takiej zielonej, nieszkodliwej (??) a wręcz zalecanej w różnego rodzaju dietach (mało kalorii) – nieocenionego źródła witamin (??). Otóż żmudne badania mojej koleżanki dowiodły, iż wszelka sałata hodowana w warunkach sztucznej uprawy (głównie szklarniowej czy pod folią) przekracza normy zawartości azotynów (a nie jest to wcale błaha sprawa – nadmiar azotynów jest rakotwórczy). Wyniki były przerażające. Sałata hodowlana – o ile dobrze pamiętam  – miała dziesięciokrotnie przekroczone normy zawartości azotynów. Summa summarum nie jest ważne ilekroć i pod jakim względem dana norma jest przekroczona. Ważne, że JEST przekroczona, a to znaczy, że jedzenie tych produktów jest po prostu niewskazane.

Teraz trochę o chemii. Azot jest składnikiem mineralnym niezbędnym do prawidłowego wzrostu części zielonych roślin. Gdy jest go za mało, wzrost zostaje zahamowany. Aby przyśpieszyć wzrost zielonych części rośliny: liści sałaty, ogórków wężowych czy szpinaku, ogrodnik nawozi glebę, a im więcej nawozi tym szybciej roślina rośnie. Czasami – i tu wracamy do nadnaturalnie szybko rosnących ogórków z początku tekstu – przenawozi. A my, konsumenci, nie będziemy o tym wiedzieć.
No, może nie tak do końca – zarówno kapciowate ogórki kiszone jak i szybko psująca się biała kapusta na pewno były przeazotowane.
Wracając do azotynów – są to te pozostałości nawozu azotowego dostarczonego roślinie, które nie przejdą przez pełen proces asymilacji. Mówiąc po ludzku – nadmiar azotynów pozostaje w roślinie, gdy nawozu tego dostarczono roślinie zbyt dużo lub roślina nie zdążyła go wykorzystać.

„Więc co robić?” – zapyta być może zrozpaczony czytelnik. Odpowiedź jest prosta – nie jeść sałat i nowalijek sklepowych. Zaiste, to cudowne, że dwa dni po ostatnich przymrozkach w sklepie można kupić rzodkiewki i sałatę. Dobrze  jest jednak zdać sobie sprawę ile chemii ów cud zawiera. Im szybciej roślina rośnie, tym więcej ma w sobie azotynów. Jeśli ktoś ma działkę, to przypomni sobie ile czasu trwa wzrost sałaty, czy ogórka. Sałata w ogródku rośnie ponad dwa tygodnie, ogórki owszem szybko, ale nie do długości wężowych, znanych nam ze sklepów warzywnych.

Producenci nie mogą sobie pozwolić na luksus powolnego wzrostu – efektem są tzw. uprawy hydroponiczne (bez gleby, roślina czerpie składniki mineralne bezpośrednio z wody, których poziom jest stale kontrolowany a braki uzupełniane). Przy tradycyjnej uprawie w glebie część nawozów, czasem bardzo duża, wydostaje się poza zasięg korzeni. Uzupełnianie nawozów odbywa się z reguły z nadwyżką i na zapas. Pompuje się nawozy mineralne po to, żeby uzyskać wydajność, zwaną (w dawnych czasach?) rentownością. Efektem jest przenawożenie i szkodliwe pozostałości nawozów na spożywanych przez nas warzywach. Warto zdać sobie sprawę, że to „rentowność” nie „zdrowie” podajemy dzieciom w salaterkach i na talerzykach.

Pamiętam jak prawie 16 lat temu na praktyce w nieświętej pamięci enerdówku sadziliśmy i zbieraliśmy kapustę – prawie 80 bab i chłopów w czerwcu, gdy pierwsze zbiory jechały do sklepów. Na ich miejscu po dwóch dniach sadziliśmy młode dzidziusie kapusty (jakby powiedziały moje dzieci). Niektóre z osób zbierających kapustę po dwóch, trzech dniach były obsypane na buzi tajemniczą wysypką – cała gromada ruszyła wówczas do lekarza. Diagnoza – objadając się głąbami z przenawożonej kapusty lekko się zatruły (fakt, dziewczyny zjadły na pewno po kilkanaście sztuk na łebka), bynajmniej nie samą kapustą, lecz pestycydami (o których poniżej). Od tamtej pory nigdy nie zjadłam głąba z kapusty.
Również inne warzywa, tak jak i kapusta, są traktowane ogromną ilością pestycydów (środków bakterio- i grzybobójczych). Warzywa na wielkich farmach ogrodniczych są najczęściej uprawiane przez kilka lat w tym samym miejscu. Aby rosły i „były rentowne” trzeba im dawki pestycydów corocznie zwiększać, gdyż rzeczone drobnoustroje uodparniają się na środki ochrony roślin.

Najgorzej jest, gdy trafi się suchy rok, wówczas przed każdym spodziewanym deszczem ogrodnik sypie środki ochrony roślin. Efekt: wszystko idzie do gleby, potem do wód gruntowych, dalej do rzek (Szczególnie istotne jest to w Polsce, gdzie dwie duże rzeki zbierają wodę z prawie 100% powierzchni naszego kraju) i dalej do morza. Niepozorny z pozoru casus zwykłej zielonej sałaty okazuje się mieć wpływ na czystość wód, z których tak czy inaczej wszyscy przecież korzystamy (Jeśli bowiem nawet powstrzymujemy się od morskich kąpieli, to przecież to z coraz brudniejszych rzek woda wędruje do naszych domów). Piszę o tym po to, by uzmysłowić, że w dzisiejszym świecie wszystko jest ze sobą ściślej powiązane, niż się może wydawać.

No a „zwyczajny” kurczak – no cóż, żeby w sześć tygodni przeżyć metamorfozę z jajka w prawie dorosłego osobnika musi być traktowany bardzo szczególnie – antybiotykami i hormonami.
Spożywamy owe kurczaki razem z niechcianymi biologicznymi oraz chemicznymi dodatkami, na talerzu i w wodzie, którą pijemy. Ależ tak – kurczak nie tylko przyjmuje pokarm, ale także wydala i część jego odchodów dostaje się do obiegu wody.

Wszak „ekosystem” to nie tylko słowo, które poznaliśmy w pierwszych latach szkoły podstawowej. To także – a może przede wszystkim – nasza codzienna rzeczywistość. Być może za spadający w ciągu ostatnich 20 lat poziom liczebności i żywotności plemników w spermie męskiej części mieszkańców Europy winniśmy winić właśnie drobiowe hormony. Dziwne? Na pewno – część naukowców skłonna jest owych zmian upatrywać w polichlorku winylu obecnym chociażby w folii do pakowania żywności. Być może zresztą odpowiedzialny jest za to jakiś inny fenomen biochemiczny – czas pokaże.

Nie wiem czy można jakoś pozbyć się hormonów, które spożywamy. Wiem, że można po prostu spróbować ich nie spożywać. Dla bezpieczeństwa można jadać kury od baby, ale nie pytajcie mnie, skąd wziąć babę z kurą – może wkrótce polska gałąź ruchu  Slow Food będzie potrafiła udzielić odpowiedzi.

Ja nie jestem w stanie zapewnić sobie ani swojej rodzinie krystalicznie czystej wody oligoceńskiej, więc mam nadzieję, że teraz łatwiej wam zrozumieć dlaczego dzieciom daję organiczne jedzenie – szczególnie mięso. Chcę, żeby mój syn, jeśli podejmie taką decyzję, miał dzieci, moja córka miała ładną cerę, a ja sama – bym mogła zaoszczędzić na lekach dla nich i dla siebie. Czego i wam serdecznie życzę.

 

 

Więcej informacji, między innymi adresy miejsc na terenie USA w których mozna znaleźć organiczną żywność znajdziesz tutaj –>