Chyba każdy zetknął się z opinią, że w łóżku nie ma to jak z Trzydziestką. Jeszcze (?!) młoda, już doświadczona, wie czego chce, rozbudzenie seksualne w zenicie i tym podobne slogany. Właściwie, to się z nimi zgadzamy, nam też ze sobą dobrze, nawet w łóżku, ale żeby tak od razu tylko o seksie i o seksie…?

Tak to nie, ba!, nawet czasem okazuje się, że o seksie nie chce się nawet wspomnieć. Co prawda wiele z nas przyznaje się do seksualnych ekscesów w minionych latach, ale za to wszystkie zgodnie twierdzą, że choć seks bywał dziki, to „nigdy przygodny”. A dziś – wbrew owemu legendarnemu rozbudzeniu – temat seksu, trzydziestkowego seksu, poruszany jest zaskakująco rzadko. I nie mówimy tu o podrywaniu facetów w windach, czy ochach i achach na myśl o seksownym szefie, co nam SMSy wysyła (i nie wiadomo nawet, czy służbowe czy nie). Mówimy o Seksie przez duże S.

To duże S czasem oznacza niechęć, czasem 2000, czasem hormony czy naturę… O ile hormony często odzywają się w krwi kobiecej (albo buzują, albo przeciwnie – zbite z tropu przez pigułki antykoncepcyjne – cichną jakoś), o tyle natura ma wiele do powiedzenia o życiu płci przeciwnej. I tu ciekawa sprawa – mężczyźni są raczej zgodni: to ONA każe im zdradzać, szukać coraz liczniejszych i młodszych partnerek, rozsiewać nasienie zgoła na lewo i prawo. ONA to albo kobieta, która mówi „nie”, albo mityczna Natura.

Co na to kobiety? Zdania są podzielone. Jedne z nadzieją wołają i wnoszą o zwycięstwo kultury; przypominają, że kobieta też człowiek, a nikt jej zdrady naturą nie tłumaczy; uważają, że jak się kocha to i abstynencja nie straszna. A drugie? Piszą mężczyznom usprawiedliwienia, tłumaczą ich innymi mózgami, ciałami, hormonami, popędami oraz prostotą ich rozumowania (???) – ładne ciało = zdrowy potomek. I jazda… Gorzej, gdy ten potomek to rzeczywiście kiedyś… gdzieś… jakoś… na boku…

Owe natury i hormony przywoływane są do głosu zwłaszcza wtedy, gdy podnosi się temat abstynencji. Abstynencji, czyli „kochanie, boli mnie dziś głowa”. Każdemu się może zdarzyć. Ale podobno kobietom zdarza się częściej. A to ze stresu, a to przez pigułki, a to po prostu (po prostu!) nie mamy ochoty. To „po prostu” może być nieświadome. Zdarza się bowiem i to wcale nie tak rzadko, że z kimś, kogo może nawet darzy się uczuciem, nie chce się kochać. No nie i już. Nie ten dotyk, zapach…? Nieciekawie się robi, gdy taki związek jest zaawansowany: wszystko nam w Nim gra, tylko ten seks… Albo – tylko ten seks oralny!! Nie da się i już, z nagła i niespodziewanie. A kochamy i chcemy, by miał dobrze. Co wtedy? Wtedy liczymy do dwóch tysięcy. No nie, przy dwóch tysiącach to już tracimy cierpliwość, łapie nas skurcz karku, szczękościsk, szyja odmawia posłuszeństwa i nie łapiemy oddechu, ale idea zostaje bez zmian: liczymy!!! Ten patent zrobił na Forum furorę. Niektórzy dorzucali jeszcze sugestie: „…trzymać rytm…”, „…zmieniać rytm…”. Co kto lubi.

A właśnie: co lubimy w sypialni? Hmmm, na pewno nie lubimy, jak się nam do niej ktoś wtrąca. Tak wprost i z butami. Wtedy nie odpowiemy na żadne pytanie – co tak, a czego nie.

Ale jak dobrze nadstawić ucho, to się okaże, że lubimy pejczyki i zabawy w skórach. Że seks jest dobry na wyładowanie agresji, a nawet na pryszcze, tycie i głupią pracę. Że uwielbiamy „świntuszyć, kochać się perwersyjnie, prosto, mocno, delikatnie”, z zabawkami… Albo że seks w celach prokreacyjnych – wciąż i wciąż wznawiany – to już nie to samo, co dzika namiętność. Że klasyczna pozycja to ta, w której najlepiej się czuje partnera, a nie daj Boże wygibasy gimnastyczne. Że wspomagacze, albo „zastępowacze” może i są OK, ale ważne, „kto jest na końcu tego końca” i że to właściwie „wyrób czekoladopodobny”. Że w czasie igraszek lubimy mruczanda w stylu Cohena i Pata Metheny’ego albo takie, których tekstów nie rozumiemy, czy też nie ma ich wcale – może być ścieżka dźwiękowa z komedii romantycznej, ale może być i z Twin Peaks. No i klasycznie – Barry White, jazz lub… cisza. I własny głos. Czasem taki do zdarcia gardła.